Mimo że rany wciąż krwawiły, mimo że wspomnienie wojny wciąż dotkliwie bolało, nastroje tłumu obracały się przeciwko Kochance. Nie przekonała ludzi. Pozostali włodarze przyglądali się bez słowa.
Bellis zrozumiała. Stanowisko zgromadzonych nie brało się z tego, że darzyli jeńców miłością litością czy współczuciem. Im nie chodziło o rannych żołnierzy gnieżdżących się w ciasnych ładowniach pod pokładem, im chodziło o ich miasto. „Tu jest Armada” – mówili. „Temu zawdzięcza swoją tożsamość. Jeśli to zmienimy, to skąd będziemy wiedzieli, kim jesteśmy? Skąd będziemy wiedzieli, jak żyć?”
Jedną oracją Kochanka nie mogła zdławić wielu stuleci tradycji – tradycji, na której miasto opierało swoje przetrwanie. Kochanka była na scenie sama i przegrywała w tym sporze. Bellis nagle zadała sobie pytanie, gdzie jest Kochanek i czy podziela pogląd partnerki.
Wyczuwając nastrój niezadowolenia, ci spośród zebranych, którzy zgadzali się z argumentacją Kochanki, spontanicznie wznieśli okrzyki poparcia, nawołując do zemsty na jeńcach. Szybko zagłuszyły ich jednak głosy sprzeciwu.
Osiągnięty został jakiś punkt krytyczny. Nagle stało się oczywiste, że zgromadzeni nie pozwolą na zamordowanie Crobuzończyków, nawet powolną, niby miłosierną metodą zaproponowaną przez Kochankę. Nikt nie miał wątpliwości: trzeba będzie rozpocząć długi, czasem łatwy, czasem okrutny proces uobywatelniania uprowadzonych, uwięzionym pod pokładem ludziom trzeba będzie poświęcić wiele miesięcy starań i w końcu wielu z nich – choć nie wszyscy – pogodzi się z nowym życiem. Niepogodzeni pozostaną w więzieniu i dopiero w ostateczności, po długich działaniach perswazyjnych, być może zostaną straceni.
– Po co, kurwa, ten pośpiech? – krzyknął ktoś z tłumu – I gdzie wy nas, kurwa, ciągniecie?
W tym momencie Kochanka skapitulowała, szybko i z gracją. Wzruszywszy ramionami z teatralną pokorą oznajmiła, że odwołuje swój rozkaz. Nagrodziły ją wiwaty publiczności, która wciąż była gotowa wybaczyć jej wysuniętą w gniewie niedobrą sugestię. Kochanka nie odpowiedziała na agresywne pytanie.
Bellis przypomniała sobie, że niemal natychmiast dostrzegła w tym moment osiowy. „To była chwila – mówiła sobie w późniejszych tygodniach – kiedy wszystko się zmieniło”.
Statki, które doznały zbyt wielkich uszkodzeń, żeby pływać, zostały wpięte w miasto i ciągnął je niestrudzony awank. Poruszał się jednostajnym tempem, bez nagłych szarpnięć i narowów, z prędkością nieco przekraczającą pięć węzłów.
Na północ.
W tych dniach odbywały się nabożeństwa za zmarłych: składano im hołd, głoszono homilie, wznoszono modły. Rozpoczęła się odbudowa. Skrzypiały żurawie. Ekipy zgaszonych robotników przystąpiły do remontu uszkodzonych budynków wszędzie tam, gdzie było to możliwe, przywracając stan poprzedni, a tam, gdzie nie było to możliwe, dokonując zmian. W tych strasznych dniach Armada nie kipiała życiem i radością. Wciąż krwawiła, jeszcze się nie zabliźniła.
Ludzie zaczęli stawiać pytania. Delikatnie, bardzo ostrożnie, zaczęli obmacywać rany na duszy, zostawione przez wojnę okaleczenia. I wtedy zrodziły się straszne wątpliwości.
„Po co przypłynęli?” – mówili ludzie do siebie i do innych, kręcą głowami i ze spuszczonym wzrokiem. „I jak nas, do cholery, znaleźli na drugim końcu świata?”
„Czy mogą zrobić to jeszcze raz?”
W tym powoli pączkującym klimacie gniewu i dociekliwości wyrosły kwestie szersze niż niedawna wojna. Każde pytanie prowadziło do następnych.
„Czym zwróciliśmy na siebie ich uwagę?”
„Co my robimy?”
„Dokąd płyniemy?”
Z upływem dni i bezsennych nocy odrętwienie Bellis zaczęło ustępować. Od zakończenia bitwy właściwie z nikim nie rozmawiała, z nikim się nie spotkała. Uther Doul radził sobie bez niej. Nie szukała towarzystwa Carrianne czy Johannesa. Poza przesiewaniem plotek, które pieniły się jak chwasty, Bellis przez wiele dni prawie się nie odzywała.
Na drugi dzień po walce zaczęła myśleć. Coś się w niej ocknęło i spojrzała na zdewastowane miasto z pierwszym silniejszym uczuciem, jakiego doznała od dłuższego czasu – ze śmiertelną zgrozą. Z zaskoczeniem stwierdziła, że jest przerażona.
Podniósłszy oczy ku słońcu, poczuła drgnienia emocji, niepewności i strasznych pewności, które w sobie magazynowała.
– O bogowie. O bogowie.
Tak wiele wiedziała. Tak wiele spraw było teraz dla niej jasnych – i to w większości spraw tak strasznych, że na razie bała się z nimi zmierzyć, na razie nie mogła o nich myśleć. Nosiła w sobie zrozumienie i wiedzę, ale uciekała przed nimi jak przed jakimś dręczycielem.
Tego dnia Bellis jadła, piła i spacerowała, jakby nic się nie zmieniło, ale podobnie jak inne sponiewierane istoty wokół niej, ruchy miała szarpane i niezdarne. Tylko od czasu do czasu krzywiła się – mrugała powiekami, syczała i zaciskała zęby – gdy zgromadzona w jej wnętrzu wiedza drgnęła. Bellis była nią brzemienna – i desperacko ignorowała to grube, diabelskie dziecko.
W głębi duszy wiedziała, że nie potrafi zdławić w sobie tej wiedzy, ale grała na czas, nie werbalizowała, odganiała noszone w sobie zrozumienie gniewnym, wystraszonym: „Nie teraz, nie teraz…”
Obserwowała zachód słońca przez nierówno wyrżnięte w blasze okna i ślęczała nad listem, próbując zebrać się do napisania o bitwie.
Nie wiedziała, co ze sobą począć. O dziesiątej usłyszała nieśmiałe pukanie i kiedy otworzyła drzwi, stał za nimi Tanner Sack.
Podczas walki został poraniony. Twarz miał pociętą, rany zakażone. Nie widział na lewe oko, bo za bardzo mu spuchło. Brzydkie macki przybandażował do piersi, z której wyrastały. W ręku trzymał pistolet, z którego mierzył w twarz Bellis. Dłoń była stanowcza.
Wpatrywała się w wylot lufy. Spasione, nienawistne zrozumienie, które w sobie wykarmiła, wyskoczyło z niej niepowstrzymanie. Znała prawdę. Wiedziała, dlaczego Tanner Sack jest gotów ją zabić. Miała też znużoną świadomość, że gdyby nacisnął spust, to w ciągu ułamka sekundy między hukiem wystrzału a rozerwaniem jej mózgu przez kulę nie miałaby do niego pretensji.
Rozdział trzydziesty ósmy
– Jesteś morderczynią, ty pizdo!
Bellis przytrzymała się oparcia krzesła, dysząc i łzawiąc z bólu. Tanner Sack uderzył ją raz, mocny cios wierzchem dłoni rzucił nią o ścianę. Wyładował w ten sposób chyba cały swój fizyczny gniew i teraz czuł się na siłach tylko mówić do niej z nienawiścią. Dalej trzymał pistolet wymierzony w jej głowę.
– Nie wiedziałam – powiedziała Bellis. – Przysięgam, na Jabbera, że nie wiedziałam.
Nie czuła strachu, tylko gęsty wstyd i zamęt, który sprawiał, że mówiła bełkotliwie.
– Ty szmato pierdolona – wyzywał ją Tanner, niezbyt głośno. – Ty jędzo, ty pizdo, ty pizdo, pies cię jebał…
– Nie wiedziałam – powtórzyła. Pistolet ani drgnął.
Tanner znowu obrzucił ją długim stekiem inwektyw, a ona tym razem mu nie przerywała. Postanowiła zaczekać, aż się zmęczy. Przeklinał ją długo, po czym nagle zmienił temat i przemówił prawie normalnym tonem.
– Tyle trupów. Tyle krwi. Byłem pod wodą, wiesz o tym? Pływałem w niej – wyszeptał. – Pływałem w zasranej krwi. Zabijali ludzi takich jak ja. Matołki z Nowego Crobuzon, które mogłyby być moimi kumplami. A gdyby zwyciężyli, gdyby zdobyli miasto, to zabijanie by nie ustało. Ja płynąłbym teraz do kolonii. Prze-tworzony niewolnik… Szekel, mój chłopak – powiedział spokojniejszym tonem. – znasz Szekla, nie? – Spiorunował ją wzrokiem. – Parę razy ci pomógł. On i jego pani, Angevine, zaplątali się w strefę walk. Ange da sobie radę, ale Szekel? Sprawił sobie strzelbę, głupek jeden. Kula trafiła w jakieś drzewce koło niego i drzazgi rozpruły mu twarz. Jest cała poharatana. A ja sobie myślę, że gdyby ten Crobuzończyk przesunął lufę o jeden zasrany centymetr, to byłoby po Szeklu. Pa, do widzenia. – Bellis nie umiała się odgrodzić od jego zrozpaczonego tonu. – Jak wszyscy inni, którzy zginęli. Kto ich zabił? Pytam się, kto ich zabił? Musiałaś wezwać pomoc, co? Przyszło ci do głowy, co się może stać? Pomyślałaś o tym? Obeszło cię to? Teraz cię obchodzi? – Tłukł ją tymi słowami po łbie i nawet kiedy zaprzeczyła ruchem głowy, jakby mówiła: „To nie tak było”, ogarnął ją głęboki wstyd. – Zabiłaś ich, ty zdradziecka szmato. I ja też. – Trzymał pistolet pewną ręką, ale twarz wykrzywiła się. – Ja też. Po co żeś mnie w to wciągała? – Oczy miał nabiegłe krwią. – O mało nie zabiłaś mojego chłopaka. Bellis zamrugała, żeby usunąć z oczu łzy.