Ogromna rzesza Armadyjczyków poniosła śmierć. Było wśród nich kilku członków rady Bud i królowa Braginod z Czasów. Rada wybrała w głosowaniu nowych członków, a piecza nad Czasami bez zbędnych ceregieli przeszła na Dynicha, brata Braginod. Nikogo to szczególnie interesowało. Armada zostawiła w morzu tysiące ciał.
Ludzie zerkali na „Sorgo” i mruczeli, że gra nie jest warta świeczki.
Bellis wędrowała przez spustoszony miejski krajobraz jak we śnie. Nawet tam, gdzie nie spadły żadne pociski, napięcia spowodowane przez wierzganie morza ciężko pouszkadzały architekturę. Łuki popękały, ich zworniki spoczęły na dnie morza. Pożary zrobiły swoje. Wąskie uliczki runęły w gruzy, rzędy domów, które zdawały się opierać o siebie, przemieszczały się, zderzały ze sobą, dachy pękały i budynki waliły się. Miasto doznało wielu szkód, które na lądzie nie byłyby możliwe.
Podczas swoich spacerów Bellis usłyszała setki historii: podrasowane opowieści bohaterskie i makabryczne opisy okaleczeń. Zaczęła nieśmiało szperać za konkretnymi informacjami. Motywowana niezrozumiałą dla niej samej ciekawością – w tych godzinach czuła się jak automat, poruszała się bez udziału swojej woli – wypytywała o los innych pasażerów „Terpsychorii”.
Krążyły sprzeczne wiadomości na temat pań Cardomium. Do Bellis dotarły też wieści o tych członkach załogi, którzy wciąż siedzieli w więzieniu, bo jeszcze nie ufano ich armadyjskiemu patriotyzmowi, bo jeszcze nie pogodzili się z uprowadzeniem. Słyszała, że kiedy rozpoczął się ostrzał, na statkach więziennych przed dziobem Niszczukowód wybuchła potężna wrzawa: osadzeni co tchu w płucach wołali do swoich rodaków, żeby ich uwolnili.
Ale desant nawet nie zbliżył się do więzień i okrzyki pozostały bez odpowiedzi.
Siostra Meriope nie żyła. Wstrząsnęło to Bellis, ale jakoś dziwnie, abstrakcyjnie, jakby zobaczyła nieznany jej wcześniej kolor. W bitewnym chaosie ze szpitala dla obłąkanych uciekło kilkoro pacjentów, między innymi Meriope. Wydatnie brzuchata zakonnica przedostała się na rufowy skraj miasta i zaczęła biec ku crobuzońskim oddziałom desantowym, wykrzykując ekstatyczne pozdrowienia – i została zastrzelona. Nie sposób było ustalić, od czyjej padła kuli.
W słyszanych przez Bellis opowieściach scenariusz ten pojawi się wielokrotnie – stanąwszy przed niespodziewaną szansą powrotu do kraju, uprowadzona osoba usiłowała przejść na drugą stronę i przypłaciła to życiem. Wyglądało na to, że zginęło w ten sposób wielu pasażerów „Terpsychorii”. Nawet jeśli ich liczba była zawyżona drastyczne szczegóły podkoloryzowane gwoli przestrogi – „taki spotka cię los, jeśli będziesz nielojalna” – Bellis była przekonana, że wielu jej dawnych rodaków istotnie straciło w ten sposób życie. Co do jednego nie miała wątpliwości – konstatacja ta nie wymagała zresztą wielkiej bystrości umysłu – że gdyby poszukała schronienia wśród oddziałów crobuzońskich, wcale nie byłaby bezpieczna. Już dawno postanowiła, że jeśli wróci do kraju, to na swój sposób. Zdawała sobie sprawę, że rządowi crobuzońskiemu nie zależy na tym, by przeżyła. Uciekła przecież przed nim i miała po temu dobre powody.
Podczas bitwy ogarnął ją uczuciowy paraliż, nie umiała zdobyć się na to, aby życzyć zwycięstwa którejś ze stron. Oglądała walkę jak przypadkowy widz meczu bokserskiego. Po triumfie Armady nie czuła ani ulgi, ani radości, ani rozpaczy.
Po zatonięciu okrętów wojennych pozostałe okręty floty Nowego Crobuzon odpłynęły na północny zachód. Uciekły w panice, zbyt przerażone, żeby wywiesić białą flagę i błagać Armadyjczyków o wpuszczenie do portu. Crobuzończycy pierzchli, wmawiając sobie, że jest dla nich nadzieja, że dotrą do jakiegoś lądu. Wszyscy wiedzieli, że czeka ich śmierć.
Zwycięzcy zdobyli trzy crobuzońskie pancerniki i fregatę. Szybko wpleciono je w tkankę miejską Armady, ale tylko w niewielkim stopniu zrekompensowało to utratę dziesiątków jednostek. Znaczną część floty – dwa okręty podwodne i połowę pospiesznie przekwalifikowanych parowców – poświęcono dla zniszczenia okrętów wojennych. Nie było już „Trójzębu” i tuzinów mniejszych statków powietrznych. Wielki aerostat obsiadły golemy, ściągając go na dół w strefę wymiany ognia, który zerwał z niego skórę i potrzaskał mu szkielet.
Powrót do miasta z parowców-samobójców zajął rozbitkom wiele godzin – wiosłowali w pontonach ratunkowych, płynęli wpław, trzymali się desek z rozbitych statków. Taumaturgowie i inżynierowie pracujący na dnie „Wielkiego Wschodniego” na ponad dobę zredukowali prędkość awanka. Zwierzę tępo płynęło przed siebie, a krwiożerczy chaos na górze nie zmącił mu spokoju.
Wśród rozbitków, którzy dotarli do miasta, siłą rzeczy trafiali się crobuzończycy. Być może paru co bardziej przedsiębiorczych zdjęło ubrania ze zwłok Armadyjczyków i wkradło się do nowego życia jako marynarze wszyscy co najmniej znośnie władali językiem salt. Większość przeżyła jednak zbyt wielką traumę, żeby kombinować, toteż wieczorem po bitwie na pokładach Armady zaczęli się pojawiać crobuzońscy marynarze, w przemokniętych, zniszczonych mundurach, sponiewierani strachem. Bardziej bali się jednak utonięcia niż armadyjskiej zemsty.
W tych trudnych dniach zaraz po wojnie, pod niebem zasnutym czerwonymi i czarnymi dymami, ci przerażeni marynarze wywołali kryzys polityczny. Jak można się było spodziewać, Armadyjczycy wyładowywali swoją wściekłość na umęczonych jeńcach. Nowych przybyszów bito i chłostano – niektórych ze skutkiem śmiertelnym – a ich dręczyciele wykrzykiwali imiona swoich poległych przyjaciół. Ale w końcu górę wzięło zmęczenie, rozpacz i odrętwienie. Crobuzończyków umieszczono pod pokładami „Wielkiego Wschodniego”. W końcu dzieje Armady były zbudowane na asymilacji obcych i wrogów – po każdej bitwie, po każdym zdobyciu statku.
Tutaj okoliczności były bezprecedensowo burzliwe i makabryczne, ale nie ulegało kwestii, co należy zrobić z ujętymi nieprzyjaciółmi. Podobnie jak w wypadku „Terpsychorii” z ludzi podatnych na perswazję miano uczynić Armadyjczyków.
Tyle że tym razem Kochankowie podjęli inną decyzję.
Wrócili z bitwy rozjuszeni i naelyktryzowani, w uniesieniu, poznaczeni przypadkowymi ranami, które nie znajdowały swego odpowiednika u partnera – naprawa tego stanu rzeczy miała potrwać wiele nocy. Cały okręg, całe miasto było wstrząśnięte, kiedy wyciekła informacja, że Kochankowie chcą usunąć Crobuzończyków z Armady.
Na pospiesznie zwołanym wiecu, który odbył się na pokładzie „Wielkiego Wschodniego”, Kochanka przedstawiła swoje stanowisko. W płomiennej oracji przypomniała swoim współobywatelom, że jeńcy i ich rodacy pomordowali członków ich rodzin, zbombardowali miasto, zniszczyli połowę armadyjskich statków. Nigdy wcześniej nie było tylu uprowadzonych do przyjęcia na pokład w jednym rzucie. Zasoby uszczuplone, Armada osłabiona, Nowe Crobuzon wypowiedziało wojnę – jak można próbować wchłonąć tak wielu nieprzyjaciół?
Ale wielu obecnych Armadyjczyków niegdyś było wrogami. Od zarania dziejów miasta obowiązywała zasada, że po ustaniu walki ma konfliktu z szeregowymi żołnierzami nieprzyjaciela. Należy ich przygarnąć i jeśli się uda, dokonać w nich przemiany, uczynić z nich obywateli. Bo czymże jest Armada, jeśli nie kolonią zaginionych, renegatów, dezerterów, pokonanych w boju?
Crobuzońscy marynarze dygotali w swoich celach, nieświadomi burzy, jaka się wokół nic rozpętała.
To nie byłoby morderstwo, dowodziła Kochanka. Jeńców wsadzonoby na statek, odpowiednio ich zaopatrzywszy, i skierowano ku Bered Kai Nev. Całkiem niewykluczone, że dotrą do celu.
Ale to był lichy argument.
Zmieniła taktykę, przekonując ze złością, że po złapaniu awanka miasto musi płynąć dalej, że ma możliwość dotrzeć do miejsc, o których Armadyjczycy wcześniej nawet nie marzyli, dokonać rzeczy niewyobrażalnych, i że marnowanie zasobów na wycieranie nosa tysiącowi płaczliwych przybyszów – morderców – to czystej wody idiotyzm.