Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Kto to jest Silas Fennec? – spytał Tanner. – I co to jest?

Machnął listem.

– Fennec to crobuzoński agent, tak samo uziemiony jak ja, tyle że ma informacje o jakiejś pierdolonej inwazji, jak się wyraziłeś.

– Chcesz, żeby Nowe Crobuzon upadło? – naciskała. – Dalijabber rozumiem, że nie kochasz tego kraju. Bo i dlatego miałbyś go kochać? Ale czy naprawdę chcesz, żeby Nowe Crobuzon przestało istnieć? – Jej głos nagle zhardział. – Nie masz tam przyjaciół? Nie masz tam rodziny? Cholera, czy w całym mieście nie ma nic, co chciałbyś zachować? Nie przeszkadzałoby ci, gdyby wpadło w łapy Gengris?

Kawałek na południe od Wynion Street, na Polach Pelorusa, znajdował się maleńki targ. Wykwitał w wąskiej uliczce za budynkiem jakiegoś magazynu w migalce i pylniki. Był za mały, żeby dorobić się nazwy.

Handlowano tam butami. Używanymi, nowymi, kradzionymi, niskiej i wysokiej jakości. Chodakami, pantoflami, kozakami i innymi.

Od lat było to ulubione miejsce Tannera w całym Nowym Crobuzon. Nie, żeby kupował więcej butów niż przeciętny człowiek, ale lubił spacerować krótkimi uliczkami z zabudową mieszkalną przerobioną ze stajen, koło stołów ze skóry i brezentu, słuchając okrzyków przekupniów.

Przy tej uliczce było kilka kafejek. Tanner znał ich właścicieli, a także stałych bywalców. Kiedy był bez pracy, a miał trochę pieniędzy, godzinami przesiadywał w porośniętej bluszczem Boland’s Coffees, Parając się i plotkując z Bolandem, Yvanem Curloughem i Sluchusherem – wszyscy vodyanoi, litując się nad obłąkanym Spiralem Jacobsem i stawiając mu kolejkę.

Tanner spędził tam wiele dni, w oparach dymu papierosowego, herbaty i kawy, obserwując przez kiepskie okna Bolanda, jak buty i godziny odpływają w siną dal. Na Jabbera, potrafił żyć bez tych dni. Nie był od nich uzależniony jak od narkotyku. Nie leżał bezsennie po nocach tęskniąc za nimi.

Ale natychmiast przyszły mu do głowy, kiedy Bellis spytała, czy by się przejął, gdyby miasto upadło.

Oczywiście myśl o tym, że Nowe Crobuzon, wszyscy znajomi, o których od jakiegoś czasu nawet nie myślał, wszystkie znane mu miejsca zostałyby zniszczone i zatopione przez grindylow – postaci istniejące dotychczas tylko w jego koszmarach sennych jako cieniste kształty w jego głowie, budziła w nim przerażenie. Oczywiście nie życzyłby sobie tego.

Mimo to natychmiastowość własnej reakcji zaskoczyła go. Nie było w niej nic intelektualnego, nic przemyślanego. Wyjrzał przez okno na gorącą i duszną wyspiarską noc i przypomniał sobie, jak patrzył przez te inne okna, przez grube, plamiste szkło, na targ z butami.

– Dlaczego nie powiedziałaś Kochankom? Dlaczego nie przyszło ci do głowy, że pomogliby ostrzec miasto?

Bellis zatrzęsła ramionami w pozorowanym bezgłośnym śmiechu.

– Naprawdę sądzisz, że przejęliby się? – spytała powoli. – Sądzisz, że podjęliby jakiś wysiłek? Wysłali statek? Ponieśli koszty? Myślisz, że narażaliby się na dekonspirację? Myślisz, że zadaliby sobie tyle trudu dla uratowania miasta, które by ich zniszczyło, gdyby tylko nadarzyła się okazja?

– Mylisz się – powiedział niepewnym tonem. – Wśród uprowadzonych jest mnóstwo Crobuzończyków, którym by zależało na ocaleniu miasta.

– Nikt nie wie – syknęła. – Tylko Fennec i ja wiemy, a jeśli puścimy tę informację w obieg, zdyskredytują nas, zrobią z nas wichrzycieli i wrzucą do morza, a list spalą. Do diabła ciężkiego, co będzie, jeśli to ty się mylisz? – Wwiercała się w niego spojrzeniem, aż w końcu odwrócił wzrok. – Myślisz, że się przejmą? Myślisz, że nie dopuszczą do zatopienia Nowego Crobuzon? Jeśli im powiemy i okaże się, że jesteś w błędzie, to koniec, stracimy jedyną szansę. Rozumiesz, jaka jest stawka? Naprawdę chcesz tak strasznie ryzykować? – Ze ssaniem w gardle Tanner zdał sobie sprawę, że Bellis mówi do rzeczy. – Dlatego siedzę tutaj i płaczę jak kretynka – zapluwała się. – Bo jedyną szansą na uratowanie Nowego Crobuzon jest przekazanie tego listu, wraz z uwierzytelnieniem i łapówką, Samheryjczykom. Rozumiesz? Żeby ocalić miasto od zagłady! A ja stałam tutaj jak sparaliżowana, i nie umiałam wymyślić, jak dostać się na plażę. Bo potwornie się boję kobiet- moskitów. Nie chcę umrzeć, a zbliża się świt i nie mogę wyjść na zewnątrz, chociaż muszę. Do plaży są prawie dwa kilometry. – spojrzała niego badawczo. – Nie wiem, co robić.

Słyszeli, jak strażnik-kaktus chodzi od domu do domu po skąpanym w świetle księżyca mieście. Tanner i Bellis siedzieli naprzeciwko siebie oparci o ściany, z nieruchomym wzrokiem.

Tanner znowu spojrzał na trzymany w ręku list. Zobaczył pieczęć. Wyciągnął dłoń i Bellis dała mu resztę przesyłki. Panowała nad swoim wyrazem twarzy. Tanner przeczytał list do samheryjskich piratów. Nagroda za uratowanie Nowego Crobuzon od zagłady była hojna, lecz wcale nie wygórowana.

Przeczytał list ponownie, zdanie po zdaniu. Żadnej wzmianki o Armadzie.

Spojrzał na łańcuszek z medalikiem, na którym widniało nazwisko i symbol. Nie było nic, co pozwalałoby powiązać ostrzeżenie z Armadą. Nie było żadnych wskazówek dla rządu crobuzońskiego, gdzie mają szukać Tannera. Bellis patrzyła na niego w milczeniu. Zgadywała, co się w nim dzieje. On wyczuwał roznieconą w niej nadzieję. Wziął do ręki sygnet i obejrzał misterną pieczęć z odwróconym wzorem, właściwie odbitym później w wosku. Zahipnotyzowała go. Mieniła się dla niego znaczeniami, podobnie jak Nowe Crobuzon.

Cisza utrzymywała się, gdy Tanner wodził palcami po bryłce wosku pieczętującego, sygnecie i długim liście ze strasznym ostrzeżeniem.

Nowe Crobuzon kojarzyło mu się przede wszystkim z prze-tworzeniem, ale nie tylko. Także z różnymi miejscami i ludźmi. Nowe Crobuzon nie ograniczało się do tego jednego aspektu.

Tanner Sack był lojalny wobec Niszczukowód i czuł w sobie żar lojalności, obok melancholijnej, podszytej pretensją sympatii do Nowego Crobuzon. Do targu z butami i innych rzeczy. Te dwie sprzeczne emocje buzowały w nim i okrążały się nawzajem jak ryby.

W oczach stanął mu obraz jego dawnego miasta zgruchotanego, czczonego.

– To prawda – szepnął powoli. – Do Plaży Maszyn jest półtora, może dwa kilometry, w dół koło mokradeł, na których mieszkają te kobiety. – Nagle szarpnął głową, pokazując w kierunku drugiego końca miasta, w kierunku szczeliny w skale nad oleistymi falami. – Ale stąd do morza jest tylko kilkadziesiąt metrów.

Interludium V. TANNER SACK

Nie biorę ze sobą prawie nic.

Patrzę przez okno. Bellis Coldwine kuca schowana za mną. Pewnie zdenerwowana, że wskoczyłem w jej rolę, ale i pełna nadziei. Czekam, aż strażnik zniknie za rogiem, aż zejdzie z placu.

– Nie ruszaj się – mówię do niej, a ona kręci głową jak najęta. – Nie ruszaj się stąd ani na krok. – Teraz odwlekam sprawę, bo się boję. – Nie drgnij nawet, zanim nie usłyszysz mojego pukania.

Ma otworzyć mi drzwi. Ma dopilnować, żeby jakaś anophelia nie wdarła się do środka, kiedy drzwi nie będą zamknięte na skobel. Ma czekać, aż wrócę.

Potem kiwam głową, skórzany woreczek natarłem woskiem, żeby woda nie przesiąkła, i przytroczyłem do paska, przyciskam go do brzucha, jakby zasłaniał ranę, ona pociągnęła za klamkę i jestem na zewnątrz, pod gwiazdami, na powietrzu, w nocnym upale, mając wokół siebie kobiety-moskity.

Tanner Sack nie waha się. Mknie ku rozpadlinie ziejącej w tylnej części miasteczka niby odbyt, a służącej do wyrzucania śmieci do morza. Biegnie ze spuszczoną głową, na oślep i mocno przerażony, pędzi ku pęknięciu w skale. Jego nerwy wrzeszczą, a ciało wygina się w łuk, bo każda jego cząstka rwie się do wody.

Wydaje mu się, że słyszy odgłos skrzydeł olbrzymich moskitów. Przebywa pod gołym niebem zaledwie od pięciu sekund, słuchając wiatru i nocnych owadów, kiedy jego stopy dotykają półki skalnej wysuniętej nad powierzchnię morza niby balkon. Powietrze nieruchomieje, a ciemności otulają go szczelniej, kiedy daje nura w wypełnioną po brzegi cieniem lukę w nadmorskiej górze. Przez chwilę jego stopy stoją w miejscu, kiedy Tanner waha się i zastanawia, czy nie wybrać trudniejszego i wymagającego większego skupienia zejścia wąską ścieżką, która zygzakiem opada w dół, ale jest już za późno.

81
{"b":"101386","o":1}