Przez dłuższą chwilę tylko ona się poruszała.
Uther Doul czekał na nią z uniesionym pionowo mieczem. Kiedy anophelia była tak blisko, że Bellis miała wrażenie, iż czuje jej zapach, a jej kłujka zdawała się dotykać skóry Doula, jego miecz w niewidoczny dla oka sposób przeskoczył z prawej do lewej dłoni, odrąbując po drodze głowę i lewe przedramię kobiety-moskita. Zakrwawione członki potoczyły się po suchym pyle, a anophelia runęła na ziemię. Gęsta, ociężała posoka czerwieniła się na ostrzu miecza, zwłokach i kurzu.
Doul znowu się poruszył, obracał się, podskakiwał, tak wyciągał ręce, jakby zrywał owoce, nadział na koniec miecza drugą anophelię.
„Nawet jej nie zauważyłam” – pomyślała Bellis. Ale ten już ściągnął kobietę-moskita na ziemię, gdzie leżała, wrzeszczała, śliniła się i nie rezygnowała z prób dopadnięcia go.
Szybko posłał ją na tamten świat, ku trwożnej uldze Bellis.
A potem niebo ucichło i Doul ponownie zwrócił się ku Sengce, wycierając ostrze miecza.
– Już nigdy o nas nie usłyszysz, kapitanie – zapewnił kaktusa, który patrzył teraz na niego z większym strachem niż nienawiścią, zerkając na zakrwawione ciała dwóch kobiet-moskitów, silniejszych od mężczyzn. – Odejdźcie i zakończmy na tym sprawę.
Potem znowu obmierzłe buczenie anophelii i Bellis z trudem powstrzymała krzyk na myśl o dalszej rzezi. Dźwięk przybliżał się i Sengka otworzył szerzej oczy. Rozglądnął się za żarłocznymi anopheliami, po cichu licząc na to, że zabiją Doula, chociaż wiedział, że to nierealne.
Doul nie poruszał się, mimo że buczenie było coraz bliżej.
– Na słoneczne gówno! – zawołał Sengka, po czym odwrócił się pokonany i skinął na swoich ludzi.
Szybko się oddalili. Bellis wiedziała, czemu tak im spieszno: nie chcieli patrzeć na zabijanie kolejnych anophelii. Nie dlatego, że im zależało na tych strasznych istotach, lecz dlatego, że przerażała ich wirtuozeria Doula.
Ten zaś zaczekał, aż trzej ludzie-kaktusy znikną z pola widzenia. Dopiero wtedy spokojnie schował miecz do pochwy i wrócił do środka.
Odgłos skrzydeł dochodził już wtedy z bardzo bliska, ale na szczęście anophelie leciały zbyt wolno i po przybyciu na miejsce rozproszyły się.
Po powrocie Doula znowu rozległo się skandowanie jego imienia, dumne i natarczywe jak okrzyk bitewny. Tym razem podziękował, skłoniwszy głowę i podniósłszy ramiona do wysokości barków z dłońmi na boki. Stał bez ruchu ze spuszczonym wzrokiem, jakby unosił się na wołaniu Armadyjczyków.
A potem znowu była noc, ostatnia noc, Bellis siedziała w swoim pokoju na legowisku z zakurzonej słomy, trzymając w rękach woreczek od Silasa.
***
Tanner Sack nie mógł zasnąć. Ekscytujące wydarzenia dnia, walki bardzo go zmęczyły. Zdumiewało go to, czego się dowiedział od Krüacha Auma. Poznał tylko maleńkie fragmenty znacznie szerszej teorii, ale już sama skala zadania, którym go obarczono, przyprawiał go o zawrót głowy. I dlatego nie mógł spać.
Poza tym czekał na coś.
I doczekał się, między pierwszą a drugą w nocy. Zasłona od strony pokoju kobiet została bardzo delikatnie odciągnięta i Bellis Coldwine zaczęła się przekradać przez pokój.
Tanner wykrzywił usta w brutalnym uśmiechu. Nie miał pojęcia co robiła zeszłej nocy, ale nie ulegało dla niego wątpliwości, że nie myślała o sikaniu. Pół uśmiechnął się, a pół skrzywił, kiedy pomyślał o swoim małym okrucieństwie, zmuszeniu jej do wstydliwej czynności fizjologicznej. Potem czuł się trochę winny, ale myśl o tym, że wyniosła, nieprzystępna panna Coldwine ze względu na niego wycisnęła z siebie kilka kropel moczu, przez cały następny dzień budziła w nim niepohamowaną wesołość.
Wiedział, że sprawa jest niedokończona, że Bellis znów spróbuje. Obserwował ją.
Nie wiedziała, że on nie śpi. Stała niedaleko drzwi w białej halce i wyglądała przez okno. Trzymała coś w rękach, pewnie ten sam skórzany woreczek, na który starała się nie zwracać jego uwagi poprzedniej nocy.
Ogarnęła go ciekawość, ale poczuł też iskrę agresji: chęć zemsty za traktowanie, jakie spotkało go na „Terpsychorii”, przekierowała się na Bellis. Uczucia te sprawiły, że nie poinformował Doula czy Kochanki o jej poczynaniach.
Bellis stała i patrzyła, potem schyliła się i pogrzebała w woreczku, a następnie powtórzyła cały cykl. Jej dłoń błąkała się niepewnie koło skobla.
Tanner Sack wstał i podszedł do niej bezgłośnie. Bellis była zbyt głęboko pogrążona w swoim niezdecydowaniu, żeby go zauważyć. Stanął kilka stóp za nią i obserwował ją zirytowany i ubawiony jej wahaniem. W końcu uznał, że już się napatrzył.
– Znowu musisz wyjść, co? – zakpił. Okręciła się na pięcie. Wstrząśnięty i zawstydzony Tanner zobaczył, że Bellis płacze.
Uśmieszek natychmiast znikł z jego twarzy. Z oczu Bellis Coldwine lały się łzy, ale nie szlochała. Oddychała ciężko, każdy głęboki oddech trząsł się i groził załamaniem, ale robiła to całkiem bezgłośnie. Jej wyraz twarzy był zażarty i opanowany, a oczy pałające i nabiegłe krwią, wyglądała jak osaczone zwierzę. Z furią wytarła oczy i nos. Tanner chciał się odezwać, ale jej miażdżące spojrzenie rozstroiło go. W końcu z wysiłkiem udało mu się szepnąć: – Już dobrze, już dobrze… Nie miałem na myśli nic złego…
– Czego chcesz? – szepnęła.
Spokorniały, ale nie zastraszony, Tanner spojrzał na woreczek spoczywający w jej dłoniach.
– O co chodzi? – spytał. – Co to jest? Próbujesz zdezerterować, co? Masz nadzieję, że Samheryjczycy zabiorą cię do domu? – Znowu wybuchł w nim gniew, nad którym z trudem zapanował. – Chcesz powiedzieć burmistrzowi Rudgutterowi, jakie straszne tortury przechodzisz na statku pirackim, co nie? Chcesz im powiedzieć o Armadzie, żeby mogli nas wytropić i wsadzić mnie razem z takimi samymi jak ja do tego gnoju pod pokładami? Zrobić z nas niewolników w koloniach?
Bellis patrzyła na niego z dostojną, załzawioną furią. Po długiej chwili milczenia Tanner zobaczył pod skórą jej zastygłej twarzy, że podjęła jakąś decyzję.
– Przeczytaj to – syknęła.
Wcisnęła mu list do rąk i osunęła się na podłogę, oparta plecami o drzwi.
– „Status siedem?” – mruknął. – Co to, kurwa, jest „kod Grot Strzały?”
Bellis milczała. Przestała płakać. Patrzyła na niego wzrokiem nadanego dziecka, ale teraz na dnie jej oczu było coś jeszcze, jakaś nasieją.
Tanner przedzierał się przez gąszcz tego szyfru i znajdował wydeptane ścieżki sensu, miejsca, w których znaczenie jawiło się z szokującą oczywistością.
„Przybycie całujących czarowników?” – szepnął z niedowierzaniem. – „Nowotwór zbrylany przez glistodesantowców?” „Bomgowe?” Co to, kurwa, jest? Tu jest mowa o jakiejś pierdolonej inwazji. – Co to ma, kurwa, być?
– Tu jest mowa o jakiejś pierdolonej inwazji – bezlitośnie powtórzyła jego słowa.
Odczekała kilka okrutnych chwil, po czym wszystko mu powiedziała.
Ściskał papier i niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w pieczęć wodząc palcami po łańcuszku wisiorka Silasa.
– Masz rację co do mnie – powiedziała Bellis. Rozmawiali szeptem, żeby kobieta w sąsiednim pokoju się nie obudziła. Głos Bellis brzmiał jak zza grobu. – Masz rację – powtórzyła. – Armada nie jest moim krajem. Wiem, co o mnie myślisz: „Nie mam zaufania do tej suki z centrum miasta”. – Tanner pokręcił głową i chciał z nią polemizować, ale nie dopuściła go do głosu. – Masz rację. Nie należy mi ufać. Chcę wrócić do domu, panie Sack. Gdybym mogła otworzyć drzwi, wyjść na zewnątrz i znaleźć się na Polach Salacusa, w Brock Marsh, Mafaton, Ludmead czy jakimkolwiek innym miejscu w Nowym Crobuzon, to, na Jabbera!, otworzyłabym te drzwi – mówiła z taką pasją że Tannera aż cofnęło. – Ale nie mogę. Owszem, był czas, kiedy wyobrażałam sobie, że przybędą nam na ratunek. Wyobrażałam sobie, że przypłynie marynarka wojenna i zabierze mnie do domu. Ale są dwie rzeczy, które stoją temu na przeszkodzie. Teraz też chcę wrócić do domu, Tanner, ale… – Zawahała się i nieco przygarbiła. – Na „Terpsychorii” byli ludzie, którzy nie podzielali tego pragnienia. Wiem, co by to oznaczało dla ciebie, dla innych, dla wszystkich crobuzońskich prze-tworzonych, gdyby zostali „uratowani”. – Spojrzała mu w oczy stanowczym wzrokiem. – Możesz mi wierzyć lub nie, twoja wola, lecz wcale sobie tego nie życzę. Nie mam złudzeń co do Nowego Crobuzon, nie jestem zwolenniczką wywózki do kolonii, Tanner. Nie masz zielonego pojęcia, dlaczego znalazłam się na tym pieprzonym statku. A chociaż bardzo chciałabym wróci do domu, wiem, że to, co jest najlepsze dla mnie, nie jest najlepsze dla ciebie i dobrowolnie nie wzięłabym udziału w zmuszaniu cię do powrotu. To prawda – powiedziała nagle, jakby zaskoczona, jak do siebie. – Przegrałam ten spór. Poddaję się. To prawda. – Zawahała się, po czym podniosła na niego wzrok. – Pewnie myślisz, że jestem na wskroś zakłamana, Tanner, ale dochodzi drugi czynnik – nie mogę nic zrobić. Nie mogę uciec z Samheryjczykami. Nie mogę pokierować marynarką Nowego Crobuzon. Jestem uziemiona na Armadzie.