Bellis umilkła. Przewróciła kilka kartek i zaczęła w duchu czytać słowa Auma.
Osiem kilometrów pod powierzchnią ocean zawibrował krzykiem, woda wstała i zadrżała, była niestabilna tam, gdzie coś ją wypięło, potężnie, a fale zdechły, kiedy wielki pęd od dołu zajął miejsce pływów i woda ciskała łodzią jak muszką, horyzont znikł, gdy awank wypłynął na powierzchnię.
Nic więcej. Brak opisu tego stworzenia. Strona parzysta przeznaczona na ilustrację była pusta.
– Kiedy zobaczył – podjęła Bellis – jak duży jest awank, zdał sobie sprawę, że z głębin wyrwał go zaklęciami. A sądził, że go wyłowi jak wędkarz. Nic podobnego. Awank bez trudu zerwał łańcuchy i znikł. Mężczyzna został zupełnie sam, a do tego musiał jeszcze pokonać całą drogę powrotną.
Bellis umiała to sobie wyobrazić i była poruszona. Przedstawiła sobie sponiewieraną postać nasiąkniętą morską wodą, wokół której wciąż szaleje burza, która z trudem się podnosi i na chwiejnych nogach idzie po pokładzie swego zbyt słabego na takie warunki statku. Uruchamia dogorywające silniki i pełza po morzu głodny i wycieńczony, a przede wszystkim zupełnie sam.
– Myślisz, że to prawdziwa historia? – spytał Silas.
Bellis otworzyła książkę na ostatniej części i odwróciła w jego stronę. Zobaczył całą masę dziwnych wzorów matematycznych.
– Ostatnie dwadzieścia stron zajmują równania, uwagi taumaturgiczne, odesłania do prac innych naukowców. Aum nazywa to aneksem danych. Nie umiem tego przetłumaczyć. Mało z tego rozumiem, to jest teoria utrzymana na wysokim poziomie abstrakcji, kryptoalgebra i tak dalej. Ale widać wielką staranność. Gdyby to była fałszywka, to by tego tak bardzo nie komplikował. Aum sprawdził wszystkie szczegóły: daty, technologie, taumaturgie i podłoże naukowe. Wymyślił, jak to się dokonało. Te ostatnie strony to jest rozprawa naukowa, która wyjaśnia, jak należy się do tego zabrać. Jak podnieść awanka… Silasie, ta książka została napisana w ostatnim roku wyzięby według kalendarza kettai. Czyli dwadzieścia trzy lata temu. Co, nawiasem mówiąc, oznacza, że Tintinnabulum i jego kolesie są w błędzie… Tintinnabulum myśli, że Aum pisał w ubiegłym stuleciu. Wydrukowano ją w Kohnid, stolicy Gnurr Kett, nakładem wydawnictwa Rozedrgana Mądrość. Jak można się spodziewać, w tej bibliotece nie ma zbyt wielu książek w tym języku, a ogromna większość tych, które są, została napisana w niskim kettai. Przejrzałam wszystkie pozycje w kettai wysokim, które udało mi się znaleźć. Rozedrgana Mądrość publikuje w tym języku książki filozoficzne, naukowe, klasyczne, z gnostycznej m echonomii i inne… Z pewnością uważają, że wydali rzecz autentyczną Silasie. Jeśli to jest kawał, to nabrał się na niego naukowy dom wydawniczy i najlepsze umysły Armady… A co jeszcze czytają naukowcy Kochanków, Silasie? Teorie megafauny mojego przyjaciela Johannesa. Inną jego książkę, o życiu międzypłaszczyznowym. Radykalne teorie na temat natury wody, rozprawy z ekologii morskiej. I strasznie im zależy na znalezieniu tej książeczki, przypuszczalnie dlatego, że Tintinnabulum i jego myśliwi trafili na odesłania do niej. Na Jabbera, jak myślisz, o co w tym wszystkim chodzi? Przeczytałam tę książkę. – Wbiła w niego wzrok. – To nie jest wygłup. Ta książka mówi o tym, jak podnieść awanka. I jak nad nim zapanować. Anophelius Aum pisze że awank bez trudu wyrwał się na wolność. – Nachyliła się. – Ale miał do czynienia z jednym człowiekiem. Armada jest miastem. Tamten ożywił trupy silników parowych, Armada ma całe dzielnice przemysłowe. Pod miastem ciągną się gigantyczne łańcuchy, wiedziałeś o tym? Jak myślisz, do czego zamierzają ich użyć? I Armada ma „Sorgo” – pozwoliła swoim słowom wybrzmieć i zobaczyła, że wyraz oczu Silasa uległ nieznacznej zmianie. – To miasto ma setki galonów skalnego mleka, Silasie, i możliwość wydobycia jeszcze większych jego ilości. Jabber jeden wie, jaką taumaturgię potrafią napędzać tym paliwem. Kochankowie uważają, że powiedzie im się to, co nie powiodło się bohaterowi Auma. Płyną w stronę dziury w dnie, żeby przywołać na powierzchnię awanka. Zaprzęgną go do miasta. I będą nim sterować…
– Kto jeszcze wie o książce?
– Nikt oprócz Szekla, który nie ma pojęcia, co w niej jest napisane.
„Dobrze zrobiłeś, że mi ją przyniosłeś” – powiedziała wcześniej chłopcu Bellis. „Sprawdzę, o czym to jest, i jeśli okaże się do czegoś przydatne, natychmiast przekażę Tintinnabulumowi”.
Pamiętała zaniepokojenie, strach Szekla. Często odwiedzał „Kastora”, statek Tintinnabuluma, żeby pobyć z Angevine. Bellis uświadomiła sobie z odrobiną współczucia, że Szekel nie zaniósł książki prosto na „Kastora” z obawy, że się pomylił. Nie czytał jeszcze zbyt sprawnie i w obliczu tak ważnej sprawy pewność siebie opuściła go.
Patrzył na kombinację liter składającą się na słowo „Krüach”, porównał je z listą nazwisk, którą przepisał z kartki przyniesionej przez Tintinnabuluma, przekonał się, że słowo to jest na tej liście, ale mimo wszystko, mimo wszystko…
Mimo wszystko nie był do końca pewien. Nie chciał się wygłupić ani marnować czyjegoś czasu. Zaniósł książkę Bellis, swojej przyjaciółce i nauczycielce, do sprawdzenia. A ona bezlitośnie mu ją zabrała wiedząc, że dzieło Krüacha Auma daje jej władzę.
Kochankowie wieźli ich na południe, ku rozpadlinie w dnie morza z której mógł wyłonić się awank. Zgromadzili wszystko, co było niezbędne – naukowców i platformę wiertniczą wydobywającą paliwo do wzmacniania zaklęć – i teraz sunęli ku swojemu łupowi. Ich eksperci w ścisłej i nieprzerwanej współpracy ze sobą kończyli obliczenia, już w drodze usiłowali spleść ze sobą wszystkie wątki enigmy przywołania awanka.
Jak tylko Silas i Bellis uświadomili sobie, że osiągnęli swój cel, że poznali plan Kochanków, że mają dane potrzebne do wyliczenia kursu Armady, zaczęli się gorączkowo zastanawiać, w jaki sposób wykorzystać tę wiedzę do ucieczki.
„Co my robimy?” – pomyślała Bellis spowita oparami milczenia. „Kolejny wieczór siedzimy w mojej okrągłej, kominowej klitce i wołamy w duchu i na głos:»O bogowie, o bogowie«, bo zdarliśmy jedną warstwę tajemnicy, a pod spodem kolejne cholerstwo, kolejne łamigłówki nie do rozwiązania”. Miała ochotę jęknąć ze zmęczenia. „Nie chcę już więcej się zastanawiać, co mam zrobić. Chcę coś zrobić”.
Zabębniła palcami po tekście. Tekście, który umiała przeczytać tylko ona i parę innych osób.
Kiedy patrzyła na ten hermetyczny język, zaświerzbiało w niej mgliste, nieprzyjemne podejrzenie. Tak samo poczuła się tego wieczoru w restauracji, kiedy Johannes jej powiedział, że Kochankowie korzystają z jego książek.
Nieustanne buczenie maszyn flotylli holowników i innych statków, które ciągnęły miasto, wtopiło się w ogólne tło dźwiękowe. Ale chociaż ich nie widziano i nie pamiętano o nich, wciąż parły do przodu. Nie było chwili dnia ani nocy, żeby Armada nie brnęła centymetr po centymetrze przed siebie. Wysiłek był tytaniczny, a prędkość lodowcowa. Człowiek nie potrafiłby pełzać tak powoli.
Ale dni jakoś mijały, a miasto poruszało się. Ludzie zrzucali płaszcze i wełniane spodnie. Dni nadal były krótkie, lecz bez fanfar i oficjalnych obwieszczeń Armada przemieściła się do umiarkowanej strefy morza. I bez wytchnienia zmierzała ku cieplejszym wodom.
Roślinność Armady – pszenica i jęczmień, pokładowe trawy, r egimenty chwastów zawłaszczające stary kamień i metal – odczuła zmianę. Stale głodne ciepła, nabrały otuchy od tej niewczesnej zmiany pory roku i zaczęły błyskawicznie rosnąć, pączkować. Zapachy parkowe stały się bardziej soczyste, a harde kwiatuszki przełamywały jednorodność zieleni.
Z każdym dniem nad głowami było więcej ptaków. Statki pirackie płynęły w ciepłych wodach nad nowymi, wielobarwnymi rybami. W mnogich świątyńkach Armady odprawiano nabożeństwa, w których witano najnowszą z zawsze nieregularnych i uwarunkowanych decyzjami politycznymi wiosen w mieście.