Bellis nie żywiła do „Terpsychorii” żadnych uczuć, gardziła ludźmi, którzy mieli słabość do statków. A jednak kiedy zobaczyła, że ostatnie ogniwo łączące ją z Nowym Crobuzon zostało tak bezczelnie i bez wysiłku wchłonięte, ogarnęło ją przygnębienie.
Drzewa szpilkowe i liściaste były ze sobą pomieszane bez ładu i składu. Silas i Bellis spacerowali między sosnami i czarnymi pazurami bezlistnych dębów i jesionów. Stare maszty wystrzeliwały ponad ten baldachim jak najstarsze drzewa w lesie, okryte korą rdzy, ociekające listowiem wystrzępionego olinowania. Bellis i Silas chodzili w ich cieniu i w cieniu lasu, mijali trawiaste pagórki porozdzielane małymi oknami i drzwiami w miejscach, gdzie ziemia zlikwidowała kajuty. Za popękanym szkłem poruszały się robaki i różne inne ryjące w ziemi zwierzęta.
Obrośnięte bluszczem kominy parowca zniknęły za ich plecami, kiedy weszli w leśną gęstwinę, tracąc z oczu sąsiednie statki. Przemierzali spiralne ścieżki, które wyszukanymi metodami nawijały się na siebie, zdając się zwielokrotniać przestrzeń parku. Pokancerowane nasady kominów sterczały z ziemi, dławione przez jeżyny; korzenie i pnącza więziły kabestany i wiły się misternie między poręczami obrosłych mchem drabin opartych o zbocza pagórków.
W cieniu żurawia załadunkowego, który przypominał szkielet jakiegoś mitologicznego stwora, Bellis i Silas siedzieli pośród zimowego krajobrazu i pili wino. Kiedy Silas szukał w torbie korkociągu, Bellis zauważyła jego gruby notes. Wzięła zeszyt do ręki i spojrzała na Fenneca pytająco. Skinął głową, że się zgadza. Bellis otworzyła go.
Zobaczyła listy słów: notatki osoby, która próbuje się nauczyć obcego języka.
– Większość jest z Gengris – wyjaśnił. Powoli kartkowała strony pełne rzeczowników i czasowników, aby po pewnym czasie dotrzeć do niewielkiej części notatnika zawierającej datowane wpisy poczynione stenograficznym szyfrem, którego nie umiała odczytać: słowa skrócone do dwóch, trzech liter, bez znaków interpunkcyjnych. Zobaczyła ceny towarów i rysunki grindylow: nieapetyczne ołówkowe szkice postaci o wydatnych oczach i zębach, niewyraźnych kończynach, łaskich okoniowatych ogonach. Do kartek przypięte były heliotypy, wykonane pospiesznie, w słabym świetle; niewyraźne odbitki w tonacji sepii, przebarwione, z plamami wody; zadraśnięcia i skażenia papieru uwypuklały monstrualność widniejących na heliotypach postaci. Zobaczyła odręczne mapy Gengris, pokryte strzałkami i adnotacjami, mapy wód Morza Zimnego Pazura. Topografia zanurzonych w wodzie wzgórz i dolin czy fortec grindylow była przedstawiona różnymi kolorami dla różnych typów skały: granitu, kwarcu i wapienia. Były też sugestywne szkice urządzeń mechanicznych, przede wszystkim machin obronnych. Silas nachylił się i pokazywał na ciekawsze jego zdaniem szczegóły.
– To jest wąwóz zaraz na południe od miasta, prowadzący do nadmorskich skał. Ta wieża, o ta nieregularna smuga, to była biblioteka skór, a to kadzie sztokfiszy.
Dalsza część notatnika zawierała schematy przecinek, tuneli, wyposażonych w pazury maszyn i takich mechanizmów jak zegary i śluzy.
– Co to jest? – spytała.
Silas spojrzał jej przez ramię i parsknął śmiechem.
– A, zalążki genialnych pomysłów – odparł z uśmiechem.
Siedzieli oparci plecami o zarośnięty pień, a może przysypaną ziemią anatomię szafki kompasowej. Bellis odłożyła notatnik Silasa. Wciąż z pewnym zażenowaniem, nachyliła się i pocałowała go.
Zareagował delikatnie, a nią owładnęła agresja: natarła bardziej stanowczo, aby nagle oderwać się z zastygłą miną i obserwować, jak Silas patrzy na nią z przyjemnością i niepewnością. Próbowała go rozgryźć, zrozumieć gramatykę jego akcji i reakcji, ale nie potrafiła.
Ale chociaż ją to frustrowało, doskonale wyczuwała, że targają nim podobne konflikty wewnętrzne. Jej złość i jego złość – na Armadę – na to absurdalne życie – zlały się w jedność. Niezmiernie jej ulżyło i dało poczucie wyzwolenia, że może się podzielić nawet czymś tak zimnym jak to.
Jeszcze raz pocałowała go namiętnie, a on skwapliwie ten gest odwzajemnił. Kiedy opasał ją ramieniem i wplótł palce w jej włosy, odsunęła się i wzięła go za rękę. Pociągnęła go przez kręte alejki parku na zachód, ku swojemu domowi.
W jej pokoju Silas patrzył bez słowa, jak Bellis się rozbiera.
Przerzuciła spódnicę, koszulę, żakiet i majtki przez oparcie krzesła i stała naga w zmierzchającym świetle sączącym się przez okno, rozpuszczając upięte do góry włosy. Silas drgnął. Ubrania porozrzucał wokół siebie jak nasiona. Uśmiechnął się do niej znowu, a ona westchnęła i też się uśmiechnęła, nareszcie, bez zwyczajowego budowania dystansu, bodaj pierwszy raz od miesięcy. Towarzyszył temu niespodziewany atak nieśmiałości, który zgasił uśmiech.
Nie byli dziećmi. Nie robili tego po raz pierwszy. Nie było nieporadności ani paniki. Podeszła do niego i opasała go udami z wyćwiczonym wdziękiem i pożądaniem. Kiedy nadziała się na jego fiuta, a on wyzwolił przygwożdżone przez nią do ściany ręce, wiedział, jak ją poruszyć.
Było namiętnie; bez miłości, ale nie bez radości; z pełną świadomością, ale i zaangażowaniem. Przywróciło to uśmiech na jej twarzy. Jęczała i szczytowała wielką erupcją ulgi i rozkoszy. Kiedy położyła się na wąskim łóżku, nauczywszy go, jak lubi się pieprzyć, i poznawszy jego upodobania, spojrzała na niego. Miał zamknięte oczy i był zlany potem. Dokonała autoinspekcji, która potwierdziła, że nadal jest samotna, a miasto budzi w niej taką samą jak dotychczas odrętwiałość. Byłaby zdumiona, gdyby jej wynik był inny.
Ale jednak, ale jednak. Mimo wszystko. Jeszcze raz się uśmiechnęła. Było jej lepiej.
Przez trzy dni Tanner leżał na sali operacyjnej, przypięty do drewnianego stołu, czując, że wieża i statek poruszają się pod nim powoli i nieznacznie.
Trzy dni. Od czasu do czasu napierał na pasy i przesuwał się parę centymetrów w lewo lub w prawo.
Głównie jednak pływał w żarłocznych eterycznych snach. Chorurg miał dobre serce i utrzymywał najwyższy bezpieczny poziom zanarkotyzowania, toteż Tanner stale przekraczał granicę między nieświadomością a zamroczeniem. Mruczał do siebie i do chorurga, który karmił go i podcierał jak niemowlę. Spędzał przy Tannerze wolne minuty albo godziny i udawał, że jego absurdalne, przerażające reakcje mają sens. Tanner wypluwał z siebie słowa, milczał, płakał, chichotał: tumaniony narkotykami, gorączkujący, omdlały, zmarznięty, smacznie śpiący.
Przed zabiegiem Tanner pobladł, kiedy usłyszał, jak to będzie wyglądało. Znowu unieruchomiony, znowu przypięty na czas przebudowy ciała. Opadły go narkotyczne i poprzetykane nieznośnym cierpieniem wspomnienia z fabryki kar.
Chorurg wytłumaczył mu jednak łagodnie, że bez niektórych procedur obejść się nie można. Operacja obejmuje na przykład przemieszczenie jego wnętrzności na poziomie najmniejszych części składowych. Tanner nie może się ruszać, kiedy atomy i cząstki jego krwi, płuc i mózgu będą podążały nowymi drogami i spotkają się w odmiennych układach. Musi być nieruchomy i cierpliwy.
Tanner wyraził zgodę. Zresztą, z góry wiedział, że zgodzi się na wszystko.
W pierwszy dzień, kiedy Tanner był głęboko pogrążony w chymiczno-taumaturgicznym śnie, chorurg rozkroił go.
Porobił głębokie nacięcia z boku szyi Tannera, po czym podniósł skórę i tkankę zewnętrzną, delikatnie wycierając krew, która popłynęła z surowego mięsa. Powstałe w ten sposób okienka ociekały, a chorurg przeniósł uwagę na usta Tannera. Wetknął w nie rodzaj żelaznego dłuta i wsunął w tkankę gardła, pchał i kręcił, żłobiąc tunele.
Stale uważając, aby Tanner nie udławił się krwią płynącą z ust i gardła, chorurg tworzył w ciele nowe przejścia. Kanaliki połączyły tył jamy ustnej Tannera z otwarciami na szyi. Nowe otwory za i pod zębami chorurg otoczył tkanką mięśniową, przylepiając ją za pomocą odpowiednich zaklęć i pobudzając niewielkimi zaiskrzeniami elyktryczności.