Dołożył do ognia napędzającego pokaźną maszynę analityczną. Karmił ją kartami perforowanymi, gromadząc dane. W końcu obok stołu operacyjnego wtoczył zbiornik z poddanym działaniu silnych środków uspokajających dorszem i połączył znieruchomiałą rybę z ciałem Tannera za pomocą tajemniczej i koślawej konstrukcji zbudowanej z zaworów, rurek z gutaperki i drutów.
Rozcieńczone homeomorficzne chymikalia przepływały ze skrzeli za do poszarpanych ran Tannera. Ryba i człowiek byli połączeni kablami. Chorurg mruczał pod nosem zaklęcia, kiedy nastawiał wibrującą aparaturę – był obrośnięty rdzą taumaturgii, ale metodyczny i staranny – i ugniatał krwawiącą szyję Tannera. Przez otwory w ciele i miejsca rozkrojenia skóry zaczęła się sączyć woda.
Przez większość nocy w delikatnie rozkołysanej przychodni scena ta powtarzała się. Chorurg podrzemywał, co jakiś czas sprawdzając stan Tannera i konającego powoli dorsza zawieszonego w matrycy taumaturgicznych włókien, które opóźniały jego zgon. Kiedy zaszła taka potrzeba, zwiększał ciśnienie, precyzyjnie skalibrowanymi pokrętłami zmieniał ustawienia, dodawał chymikaliów do morskiej wody w zbiorniku.
W tych godzinach Tanner śnił, że się dławi; bezwiednie otwierał i zamykał oczy.
Po wschodzie słońca chorurg odpiął Tannera i dorsza od aparatury. Dorsz natychmiast zdechł, cały skurczony i pomarszczony. Chorurg zamknął klapki skóry na szyi Tannera, śliskie od żelującej posoki. Przygładził je rozświerzbionymi taumaturgiczną mocą palcami, kiedy cięcia zasklepiły się.
Zanim Tanner się ocknął – na razie nie groziło mu to, bo wciąż był w narkozie – chorurg zakrył mu twarz maską, ścisnął nos palcami i zaczął delikatnie pompować w niego słoną wodę. Przez kilka sekund nie było reakcji. Potem Tanner zakrztusił się gwałtownie, pryskając wodą. Chorurg czuwał, gotowy w każdej chwili udrożnić mu nos.
A potem Tanner uspokoił się. Wciąż nieprzytomny, miał naprężoną nagłośnię i ściśniętą tchawicę, dzięki czemu słona woda nie mogła wejść mu do płuc. Chorurg uśmiechnął się, kiedy skrzela Tannera spłynęły wodą.
Z początku ciekła ślamazarnie, niosąc ze sobą krew, brud i tkankę łączną. A potem woda zaczęła się oczyszczać, a skrzela kurczyć i rozkurczać, emitując miarowe chlusty.
Tanner Sack oddychał wodą.
Obudził się później, zbyt zamroczony, aby zrozumieć, co się wydarzyło, ale zarażony entuzjazmem chorurga. Gardło strasznie go bolało. Znowu zasnął.
***
Mieli za sobą zdecydowanie najtrudniejszą fazę. Chorurg odciągnął powieki Tannera i wszczepił przezroczyste, mrugające i odpowiednio zmodyfikowane błony pobrane od kajmana hodowanego na jednej z miejskich ferm. Wstrzyknął Tannerowi cząstki stałe: formy życiowe, które współżyły z nim w nieszkodliwej dla niego symbiozie, odrobinę zwiększały mu oleistość potu, co rozgrzewało go i nadawało większą opływowość kształtom. Poniżej nosa Tannera wszył niewielki grzbiet mięśniowy i małe bryłki chrząstki, aby Tanner mógł zamykać nozdrza.
Wreszcie chorurg dokonał nieporównanie najłatwiejszej, chociaż najbardziej widocznej zmiany. Między palcami Tannera rozciągnął błonę, membranę gumowatej skóry umocowaną do epidermy Tannera. Usunął palce u nóg, zastępując je palcami rąk pobranymi od trupa; po ich przyszyciu Tanner wyglądał jak małpiatka, a po rozpięciu dodatkowych błon – jak żaba.
Następnie wykąpał Tannera w morskiej wodzie i patrzył, jak macki czystego i chłodnego pacjenta wiją się przez sen.
Czwartego dnia Tanner obudził się, porządnie i bez reszty; rozwiązany, swobodny, z umysłem wolnym od chymikaliów. Usiadł powoli. Ciało bolało go wściekle. Ból przychodził falami zsynchronizowanymi z tętnem. Zobaczył swoje nowe palce u nóg i na moment odwrócił wzrok. Mignęło mu wspomnienie dawnego horroru z fabryki kar, ale stłamsił je i spojrzał jeszcze raz. „Znowu cały jestem zaropiały” – pomyślał z odrobiną humoru.
Zacisnął nowe dłonie. Mrugnął powoli i zobaczył, że przed opadnięciem powieki przesunęło mu się przez pole widzenia coś półprzezroczystego. Odetchnął głęboko zmaltretowanymi przez wodę płucami i zakasłał. Zabolało, zgodnie z ostrzeżeniami chorurga.
Mimo bólu, osłabienia, głodu i niepewności Tanner zaczął się uśmiechać.
Kiedy wszedł chorurg, Tanner był uśmiechnięty od ucha do ucha, mruczał coś do siebie i delikatnie masował ciało.
– Panie Sack – powiedział chorurg. Tanner odwrócił się ku niemu i wyciągnął drżące ramiona, jakby usiłował go objąć albo uścisnąć mu dłoń. Macki Tannera też się wyciągnęły w naśladowczym odruchu. Chorurg uśmiechnął się. – Gratulacje, panie Sack. Procedury zakończyły się sukcesem. Teraz jest pan stworzeniem ziemnowodnym.
Po tych słowach – nie mogli się powstrzymać i nie próbowali – ryknęli śmiechem, chociaż sprawiło to Tannerowi ból w piersiach, a chorurg nie miał pewności, co w tym jest takiego zabawnego.
Po powrocie do domu, po ostrożnym przejściu dolinami Książkowic i Niszczukowód, zastał Szekla czekającego w pokojach, które nigdy wcześniej nie były takie wysprzątane.
– Doskonała robota, chłopie – powiedział onieśmielony.
Szekel chciał uściskać go na powitanie, ale Tanner był za bardzo obolały i powstrzymał go przyjaźnie. Rozmawiali cicho aż do wieczora. Tanner ostrożnie spytał o Angevine. Szekel powiedział Tannerowi, że czytanie idzie mu coraz lepiej oraz że nie wydarzyło się nic szczególnego, ale jest teraz cieplej, czujesz?
Czuł. Pełzali na południe z prędkością niemal geologiczną, ale holowanie trwało już dwa tygodnie. Przemieścili się może o pięćset mil morskich – pokonali tę niemałą przecież odległość ruchem tak powolnym, że niezauważalnym – i zima dogorywała, bo zbliżali się do pasa umiarkowanego morza i powietrza.
Tanner pokazał Szeklowi uzupełnienia, zmiany na swoim ciele. Szekel skrzywił się na widok ich dziwności i jątrzących się jeszcze ran, ale był zafascynowany. Tanner powtórzył mu wszystkie wyjaśnienia chorurga, który mówił: „Będzie pan miał czucie we wszystkich nowych członkach, panie Sack. I chcę pana przestrzec: nawet jak pan już wyzdrowieje, niektóre cięcia, niektóre rany mogą się ciężko goić. Mogą porobić się wyraźne blizny. Jeśli tak się stanie, nie wolno panu pozwalać sobie na przygnębienie ani rozczarowanie. To nie uszkodzenie, panie Sack. Blizna to uleczenie. Blizna przywraca pana do zdrowia”.
– Mówi, że za dwa tygodnie powinienem wrócić do pracy, chłopie – powiedział Tanner. – Jeśli będę ćwiczył i tak dalej.
Tanner miał jednak pewną przewagę, którą doktor pominął w rachubach: nigdy nie nauczył się pływać. Nie musiał przestawiać nieskładnego, niewydajnego trzepania kończynami na gibki ruch mieszkańca mórz.
Tanner siedział w porcie, kiedy koledzy z pracy go przywitali. Byli zaskoczeni, zatroskani, przyjaźni. Delfin Bastard John wynurzył się opodal na powierzchnię, zmierzył go spojrzeniem swoich wodnistych, świńskich oczu i zasypał debilnym waleniowatym ćwierkotaniem, prawdopodobnie miotając obelgi w swoim języku. Tanner nie był jednak tego ranka wystraszony. Potraktował kolegów jak król, dziękując im za troskę.
Wzdłuż granicy między okręgami Niszczukowody i Czasy przebiegała szczelina w tkance miejskiej: pas morza tworzył akwen pływacki, na którym zmieściłby się średniej wielkości statek. Bardzo niewielu armadyjskich piratów umiało pływać, a przy takiej pogodzie mało kto miał na to ochotę. W morskim basenie kąpała się garstka ludzi, odważniaków lub masochistów.
Pod wodą, pomału, speszony swoją nową hydroruchliwością i wolnością, codziennie przez wiele godzin Tanner rozkładał ramiona i dłonie, rozpościerał skórne błony i chwytał wodę, odpychając się niefachowymi szarpnięciami. Styl z grubsza przypominał żabkę, wciąż obolałe palce u nóg dzielnie zginały się i prostowały. Małe wszczepy, których nie widział ani nie czuł pod skórą, pompowały do mikroskopijnych gruczołów płyn, który zwiększał oleistość potu.