Ręka trafiła na coś ciepłego i miękkiego, co ustąpiło pod palcami w przerażający sposób, dlatego Tanner cofnął ją natychmiast. Spojrzał do góry i zobaczył hełm wypełniony wodą i białą twarz; oczy wytrzeszczone, usta otwarte i nieruchome. Skóra skafandra była rozdarta a żołądek mężczyzny wyrwany. Wnętrzności snuły się w wodzie jak anemony.
Tanner jęknął i oderwał się od rury, czując za sobą dinichtysa. Odpychał się panicznie nogami i bezsensownie ciął nożem wodę, kiedy nagle uderzył w niego pęd wody i tuż obok prężyły się tony obłożonych kością mięśni. Rura zawibrowała, kiedy dinichtys oderwał od niej zwłoki. Myśliwy zygzakiem oddalił się przez odwrócony do góry nogami las kilów Armady, z martwym mężczyzną zwisającym u szczęk.
Bastard John i ludzie-ryby z Cieplarni popłynęli za nim, ale nie zdołali w stanie rozwinąć takiej prędkości. Zszokowany Tanner niepotrzebnie skierował się w ich stronę. Pamięć o obecności monstrualnej ryby spowalniała go i przejmowała chłodem. Miał mglistą świadomość, że powinien się wynurzyć, że powinien się ogrzać i napić posłodzonej herbaty, że czuje się chory i mocno wystraszony.
Dinichtys płynął teraz w dół, do królestwa miażdżących ciśnień, których członkowie ekipy pościgowej by nie przeżyli. Tanner obserwował tę rejteradę, poruszając się powoli, usiłując nie wdychać rozpylonej w wodzie krwi. Był teraz sam.
Miał wrażenie, że woda jest gęsta jak smoła, kiedy mijał nieznajome rewiry dna miasta, zdezorientowany i zagubiony. Wciąż miał przed oczyma twarz i śliskie trzewia trupa. Kiedy odzyskał orientację, ujrzawszy statki w porcie Basilio i rozsypane jak okruszki łodzie Targu Zimowej Słomy, podniósł wzrok i w zimnym, przeszywającym cieniu łodzi w górze zobaczył jeden z ogromnych, niewyraźnych kształtów, które zwisały pod miastem, które były zasłaniane zaklęciami i pilnie strzeżone, których nie miał prawa widzieć. Zobaczył, że kształt jest połączony z innymi, i podpłynął bliżej, przez nikogo nie zaczepiany, bo pilnujący kształtu rekin nie żył. Kształt był coraz wyraźniejszy. Tannera dzieliło teraz od niego tylko kilka metrów. Przebiwszy się przez półmrok i dymne zaklęcia, zobaczył go wyraźnie i od razu wiedział, co to jest.
***
Następnego dnia kilka koleżanek uraczyło Bellis drastycznymi opisami ataku potwora.
– Bogowie w pieprzonych niebiesiech! – emocjonowała się przerażona Carrianne. – Wyobrażasz sobie? Zostać poszatkowanym przez tę bestię?
Jej opisy robiły się coraz bardziej groteskowe i nieapetyczne.
Bellis nie słuchała Carrianne. Myślała o tym, co powiedział jej Silas. Podchodziła do tego tak samo jak do większości tematów: chłodno, analitycznie. Szukała książek o Gengris i grindylow, ale oprócz mitologii dla dzieci i bzdurnych spekulacji niewiele znalazła. Skala niebezpieczeństwa, w jakim znalazło się Nowe Crobuzon, była dla niej trudna, a może nawet niemożliwa do ogarnięcia. Przez wszystkie lata jej życia miasto zewsząd ją otaczało, ogromne, zróżnicowane i trwałe. Zagrożenie dla jego istnienia było właściwie nie do pojęcia.
No, ale grindylow też byli nie do pojęcia.
Opisy Silasa i jego widoczny strach mocno zaniepokoiły Bellis. Ze swego rodzaju makabrycznym rozmachem Bellis usiłowała wyobrazić sobie Nowe Crobuzon po inwazji. Obrócone w gruzy i przetrącone. Z początku była to gra, intelektualne wyzwanie polegające na wypełnianiu głowy jak najbardziej przerażającymi obrazami. Ale potem zaczęły jej migotać w głowie bez ustanku, jakby rzucane przez latarnię magiczną, i budziły trwogę.
Widziała rzeki gęste od ciał, pod którymi grindylow poruszali się jak duchy. Widziała popiół płatków kwiatów buchający ze spalonego Fuchsia House, drobny gruz w Gargoyle Park, Szklarnię pękniętą jak skorupa jajka i wypełnioną po brzegi zwłokami ludzi-kaktusów. Wyobraziła sobie nawet Dworzec Perdido w stanie zniszczenia: tory kolejowe poskręcane i wywichnięte, fasada oderwana, misterne architektoniczne zaułki agresywnie zalane światłem.
Bellis wyobraziła sobie, że starodawne, potężne Żebra rozpięte nad miastem pękły, ich krzywizny pozrywały się pośród kaskad kościanego pyłu.
Zmroziło ją. Ale nie mogła nic zrobić. Nikt, kto na Armadzie miał władzę, nie przejąłby się losem Nowego Crobuzon. Bellis i Silas byli sami.
Doszła do wniosku, że póki nie zrozumieją, co się dzieje na Armadzie i póki się nie dowiedzą, dokąd płyną, ucieczka będzie niemożliwa.
Bellis usłyszała, że drzwi się otwierają, i podniosła głowę znad stert książek. W progu stał Szekel, trzymając coś w ręku. Miała powiedzieć mu dzień dobry, ale widok jego miny zastopował ją.
Na twarzy Szekla malowała się wielka powaga i niepewność, jakby podejrzewał, że zrobił coś złego, ale nie był o tym do końca przekonany.
– Mam ci coś do pokazania – powiedział powoli. – Wiesz, że zapisuję wszystkie słowa, których nie rozumiem. Potem, kiedy na nie trafię w innych książkach, już je znam. No i… – Spojrzał na książkę, którą miał w ręku. – No i trafiłem na jedno wczoraj. Książka nie jest napisana w ragamoll, a słowo nie jest… ani czasownikiem, ani rzeczownikiem, ani niczym, co znam.
Techniczne terminy, których go nauczyła, wymawiał z naciskiem: nie z dumy, ale dla podkreślenia wagi swego odkrycia. Podał jej niewielki wolumin.
– To jest imię. – Metalową blaszką napisane było na okładce imię i nazwisko autora.
„Krüach Aum” – przeczytała w myślach. Praca, której szukał Tintinnabulum, bardzo istotna dla projektu Kochanków. Szekel ją znalazł. Na półkach z literaturą dziecięcą. „Nic dziwnego, że dali ją do nieodpowiedniego działu” – pomyślała Bellis, kartkując książkę. Roiło się w niej od rysunków w prymitywnym stylu: wykonanych grubymi, niewyszukanymi kreskami w dziecinnej perspektywie, tak że proporcje były zaburzone i człowiek prawie dorównywał wzrostem sąsiadującej z nim wieży. Na każdej stronie nieparzystej był tekst, a na każdej parzystej rysunek, toteż cała niewielka książeczka kojarzyła się z ilustrowaną bajką.
Odbyło się to z pewnością tak: ktoś przyjrzał się jej pobieżnie i włożył między inne książeczki z obrazkami. Nie była skatalogowana. Stała na półce nietknięta przez wiele lat.
Szekel mówił do Bellis, ale do niej docierały tylko urywki: „nie wiem, co robić”, „pomyślałem, że mi pomożesz”, „ta, co jej Tintinnabulum szukał”, „zrobiłem jak trzeba”. W Bellis kipiało od adrenaliny i rozdygotanych emocji. Na okładce nie było tytułu. Otworzyła książkę na stronie tytułowej i serce zabiło jej szybciej, kiedy zdała sobie sprawę, że nie pomyliła się co do nazwiska Aum. Książkę napisano w wysokim kettai.
Był to hermetyczny, klasyczny język Gnurr Kett, wyspiarskiego państwa położonego tysiące kilometrów na południe od Nowego Crobuzon, na krańcach Wezbranego Oceanu, gdzie ciepła woda przechodziła w Morze Czarnomieliźniane. Tę dziwną, bardzo trudną mowę zapisywano przy użyciu alfabetu ragamollskiego, ale miała zupełnie inne korzenie. Niskie kettai, mowa codzienna, było znacznie łatwiejsze, ale też drogi tych dwóch języków rozeszły się w dawnych czasach. Biegłość w jednym z nich pozwalała tylko od biedy zrozumieć drugi. Wysokie kettai, nawet w samym Gnurr Kett, było wyłączną domeną kantorów i garstki intelektualistów.
Bellis studiowała ten język. Fascynowały ją złożone struktury czasownikowe, toteż uczyniła z wysokiego kettai temat swojej pierwszej książki. Gramatologię wysokiego kettai opublikowała przed piętnastu laty, a tym samym jej znajomość tego języka trochę zardzewiała, ale podczas lektury pierwszego rozdziału wszystko zaczęło jej się powoli przypominać.
„Skłamałbym, gdybym powiedział, że piszę te słowa bez dumy” – przeczytała Bellis po cichu. Podniosła głowę i próbowała się uspokoić. Prawie się bała czytać dalej.
Szybko przewracała strony i oglądała rysunki. Mężczyzna w wieży nad morzem. Mężczyzna na brzegu, szkielety wielkich silników zaśmiecają piasek. Mężczyzna wykonuje obliczenia koło słońca i koło cieni dziwnych drzew. Na widok czwartego rysunku zaparło jej dech i wyskoczyła jej gęsia skórka.