–
Wigilia.
–
Wigilia – odszepnęła.
–
Nie jestem dobrym człowiekiem.
–
Daj spokój.
Stęknął, wygrzebał się spod kołdry, podniósł, przeciągnął; podszedł do żony od tyłu, nie objął jej jednak. W pokoju było cieplej, niż myślał, stary piec dobrze ciągnął -chociaż rozespany, Trudny nie czuł chłodu.
–
Coś ci powiem – nachylił się nad nią, zbliżył usta do jej ucha, przesłoniętego czarnymi, splątanymi włosami; wciągając powietrze, wciągnął jej zapach: pachniała snem. Zmysł węchu Jana Hermana więcej ważył w proporcji do pozostałych jego zmysłów, aniżeli u innych ludzi; niektóre chwile, niektóre wrażenia – pamiętał wyłącznie poprzez ich aromat, a przecież nie jest łatwo zapamiętać kształt, kolor i fakturę zapachu.
–
Daj spokój – poruszyła lekko głową, jakby chcąc odsunąć się od niego, z czego ostatecznie zrezygnowała, wybierając bezruch i pasywność.
–
Ja wkrótce oszaleję, Viola.
Informacja była w tonie głosu, jakim to wypowiedział.
Obróciła się w miejscu i spojrzała mu w oczy, nagle niemal wciśnięta w jego ramiona, zmuszona przez tą nachalną bliskość do narzucenia swej twarzy konkretnego wyrazu – wybrała gniewną konfuzję.
–
Znowuż się Słowackiego naczytałeś?
–
Muszę cię ostrzec.
Znała go na tyle dobrze, by nie kontynuować kpin w obliczu braku jakiejkolwiek reakcji na pierwszą.
–
Przed czym? Odwrócił wzrok.
–
Przeczuwam… przeczuwam zmianę.
–
Od kiedy to właśnie ty jesteś od przeczuć? Janek! -pchnęła go w pierś. – Mów, jeśli coś wiesz! – Już się bała. już strach drgał w jej głosie. – W coś ty się znowu wpakował?
– Nie wiem. Nie wiem, co to jest. – Złapał ją i pociągnął na łóżko; nie szamotała się bardziej niż zwykle: obserwowała jego twarz, sztucznie martwą. – Są takie poranki kiedy się budzisz i wystarczy, że raz wciągniesz powietrze, a już z całą pewnością wiesz, iż wkrótce nadejdzie burza. – By nie patrzeć jej w oczy, obserwował swoją lewą dłoń, wędrującą powoli po unoszących się i opadających piersiach Violetty. – To jest ten ucisk w uszach, to oczekiwanie na grzmot.
–
Grzmot, co?
–
Cicho, cicho.
–
Co w Wigilię, to przez cały rok…
–
Cicho.
–
Ty przecież zawsze byłeś szalony.
A potem już nic nie powiedziała, bo nie lubiła słów; jej skłonność do ponadnormalnego rozwijania w sobie emocji czasami objawiała się katatonicznym spokojem na zewnątrz.
W miłości cielesnej był Trudny zaskakująco mało egoistyczny: nierzadko przyjemność większą od własnego zadowolenia sprawiała mu świadomość rozkoszy ofiarowywanej kobiecie. Ponieważ był tym, kim był – sam sobie tłumaczył to dominacją innej swej wady: żądzy władzy -oto bowiem dzierżył wszak ponad tą kobietą władzę ustępującą jedynie władzy strachu i cierpienia. Bywały takie wieczory, gdy dostrzegał w lustrze tylko despotę i nikogo innego. Widział wówczas w swym spojrzeniu ową żądzę tak wyraźnie, jak widzi się ból i rozpacz.
Ujrzawszy Standartenfuhrera SS Petera von Faulnisa, Jan Herman Trudny natychmiast zrozumiał, iż spotkał w nim swego duchowego bliźniaka.
–
Herr Trudny.
–
Herr Standartenfuhrer.
Mieli własny stolik w zwierciadlanej sali Royalu; von Faulnis czekał przy nim na Trudnego. Kiedy tak Trudny szedł przez salę, zaledwie w jednej trzeciej zapełnioną hotelowymi gośćmi oraz gośćmi gości, gładko ogolony, gładko zaczesany, arogancko wyprostowany i arogancko ponury, wciśnięty w swój najlepszy, bo najnowszy, ciemny garnitur – naprawdę czuł na sobie te wszystkie ich spojrzenia, niczym dotyk wilgotnych palców starego człowieka; macały mu twarz, naciskały na potylicę. Szedł za kelnerem, na żadne nie odpowiadał. To oczywiste, że brano go za Niemca; jednakże i tak stanowił jeden z nielicznych wyjątków od obowiązującej męską część klienteli reguły munduru. Ale umiał to znosić, miał wprawę. Standartenfuhrer wstał na jego widok. Ukłonili się sobie. Kelner podsunął Trudnemu krzesło. Siadając, wymienili ponad stolikiem obleczonym śnieżnobiałym obrusem suche ćwierćuśmiechy.
– Cieszę się, że przyjął pan moje zaproszenie. – Ja też.
Był o kilka lat młodszy od Jana Hermana, a przynajmniej na takiego wyglądał. Nie różnili się wzrostem, lecz von Faulnis był znacznie szczuplejszy, a ponadto był blondynem o suchej, kościstej twarzy obdarzonej bardzo ostrymi rysami i nie nosił wąsów – podczas gdy twarz Trudnego zdradzała azjatyckie pochodzenie niektórych jego przodków. I o ile o Polaku nie dałoby się powiedzieć, że jest otyły, o tyle o Niemcu każdy by rzekł, iż to człowiek po prostu chudy. Jakiekolwiek fizyczne ich powinowactwo nie wchodziło w grę.
Kelner przyjął zamówienia i zniknął. Trudny nalał sobie do literatki wody mineralnej. Von Faulnis położył dłonie na blacie, charakterystycznym gestem opierając symetrycznie nadgarstki o jego krawędź; Janowi Hermanowi skojarzyło się to z modlitewnym skupieniem chirurga przed skomplikowaną operacją.
–
Herr Trudny – zaczął esesman, mierząc interlokutora jasnym wzrokiem spod lekko pochylonego wysokiego czoła. – Ja nie jestem tym, za kogo mnie pan bierze.
Trudny uniósł brwi. Von Faulnis skrzywił się lekceważąco. – Zapewne już panu powiedzieli. Ważniak z Berlina. Ma plecy. Ciemne, ciemne sprawy. Ahnenerbe.
–
Co proszę? Dziedzictwo przodków…? Standartenfuhrer dla zaznaczenia cudzysłowu uniósł pusty kieliszek.
–
Zbadać przestrzeń, ducha, dzieło i dziedzictwo północnej rasy indogermańskiej.
Trudny przestraszył się, że zostanie wciągnięty w dialektyczną dyskusję o ideologii nazizmu.
–
Obawiam się, że niestety… Von Faulnis zamachał ręką.
–
Nie, nie, nie… To nieważne, niech pan się nie przejmuje sloganami, to tylko farba. Nie zamierzam o poranku świątecznego dnia zanudzić pana na śmierć.
Dobrze wiedzieć, sarknął w duchu Jan Herman, opróżniając literatkę.
–
W takim razie…
–
Chwilę. Nie tak szybko. Najpierw ja powiem parę słów, potem pan. – Esesman na powrót ułożył swe dłonie na stole. – Słyszał pan o astrologu Fiihrera? Na pewno; każdy słyszał. No i co pan myśli? Że Fuhrer wariat, prawda? Proszę nie zaprzeczać, to naturalne. Sam zresztą tak myślę. Darujmy sobie teatr. Ale dlaczego wspominam o tym astrologu? Otóż jest to bodaj najbardziej rzucający się w oczy dowód na religijną wręcz wiarę Wodza w istnienie i realną potęgę sił nadprzyrodzonych. Nie jedyny bynajmniej; spójrz pan na Hakenkreuz, co to niby jest, jeśli nie symbol magiczny, gammadion? On wierzy w magię, wierzy w wielopoziomowość i wzajemne przenikanie się światów widzialnego i niewidzialnego, wierzy w…
–
W noc – mruknął Trudny.
Von Faulnis cmoknął, przytakując.
–
Otóż to. Dobrze pan to ujął. Ładny skrót myślowy. Poetycki. Skąd to, z Baudelaire'a?
–
Może. Nie wiem, nie pamiętam.
–
Ma pan rację, Adolf Hitler wierzy w noc. Ale nie oszukujmy się, nie jest to nic innego, jak właśnie wiara, ślepa, pusta i bezmyślna. Jemu trzeba kuglarskich sztuczek, ciemnych słów, wielkich idei w atmosferze gotyku. Nie dla niego matematyka. Pan nie czytał Mein Kampf, nie mylę się? Nie czytał jej nikt, kto nie musiał. Lecz poznałby pan przynajmniej powierzchnię umysłu Wodza. To niewydarzony grafoman, który dorwał się do dowodzenia armiami. Miałem okazję wielokrotnie z nim rozmawiać, więc wiem. On nawet nie myśli jak normalny człowiek. Ale, jak mówią, pokrętne są sposoby, w jakie ujawnia się Boża wola. Nie raz już z błędnych przesłanek wyciągnięto słuszne wnioski. Taka też jest geneza mojej grupy. Nie mówię w tym momencie o Ahnenerbe, bo to jedynie przykrywka; sam Himmler przecie to po prostu niespełniony mason, gnostyk, kabalista, jakiś mistyczny różokrzyżowiec. Mówię o kilkudziesięciu młodych, inteligentnych ludziach, obdarzonych wolą i sceptycyzmem na tyle silnymi, by oprzeć się na nich wbrew opinii ogółu. Jest to pionierskie przedsięwzięcie. Nie było dotąd w historii podobnego zespołu dysponującego bezwarunkowym wsparciem całego aparatu państwa, i to potężnego przecież państwa, obejmującego niemal całą Europę. My mamy możliwości, mamy okazję, mamy motywację. Pojmuje pan, panie Trudny?