–
Jak się skończyła ta cała historia?
–
A jak pan myśli? – Jemke klepnął się po pagonach. – Ciągle jestem porucznikiem. – Osuszył szkło i zamachał na kelnera. – Ale-ale! – coś sobie przypomniał. – Pan przecież chyba kogoś znalazł na tym strychu.
–
Przeoczyliście jeszcze jedną dziewczynkę.
–
Aha. Dziewiętnaścioro, znaczy się. Przyzna pan, nie jest to igła w stogu siana.
–
No faktycznie, nie jest.
Jemke zmrużył mokre oczy, spojrzał na Trudnego z dołu.
–
A pan się nie boi mieszkać w takim domu?
–
Jakim?
–
Nawiedzonym.
–
Skąd panu to przyszło do głowy?
–
Każdy by się bał.
–
Skąd panu przyszło do głowy, że nawiedzony?
– Bo cuda się w nim dzieją, oto skąd. Mhm? Pan nic nie widział, nic nie słyszał?
Trudny się zirytował. Nachylił się nad stolikiem i szepnął chrapliwie w spocone ucho Obersturmfuhrera:
–
Potwory mi się pokazują. Nocami duchy rozmawiają w jidysz. Śpię z diabłem w objęciach.
Jemke na chwilę wytrzeszczył oczy, zaraz jednak wybuchnął śmiechem.
–
To tak jak ja! To zupełnie tak jak ja! – Złapał kelnera za bluzę, powalił na kolana i podniósł z podłogi toczącą się butelkę wódki. – Pan, panie Trudny, pan jesteś swój chłop. Pan mi powiesz. Ja panu powiedziałem. Pan mi powiesz, jak to jest… jak to jest ze śmiercią, jak to jest z umieraniem. Pan masz dobre oczy. Ja jestem pijany, ale widzi-. Pan wie. Pan wie.
Cokolwiek takiego Trudny wiedział, wiedział to nocą, w dzień bowiem był pełen wątpliwości. Wrócił do domu, poszedł do kuchni. Tam, na nie malowanym drewnianym blacie, widniała podkówka owych drobnych, ostrych wgnieceń. Patrzył i wątpił. Czy dziecko miałoby siłę, by wgryźć się w twarde drewno aż tak głęboko? Czy miałoby wystarczającą do tego siłę nawet w momencie konwulsyjnego napięcia wszystkich swych mięśni? Nawet w momencie śmierci? Przeszedł do gabinetu i wspominał dźwięki. Czy owo miękkie zaseplenienie, jakie posłyszał w głosach duchów, rzeczywiście powinien przypisać ich dziecinności? Kto do niego mówił? Martwe żydowskie dzieci?
Usiadł w fotelu. W domu panowała przedświąteczna gorączka; żadnych robotników, sama rodzina, ale i tak hałas, jakby krzątało się po nim tuzin osób więcej. Poczuł rozlewające się po niespokojnych myślach ciepło irracjonalnego poczucia bezpieczeństwa i zirytowało go to jako oznaka słabości. Zaklął pod nosem.
Wstał i wyjął z jednej podbibliotecznych szafek ciężki inkunabuł, ową starożytną księgę gęsto okutą, zdobytą podczas niedawnej nocnej peregrynacji tajemnych rewirów strychu. Gdy wspiął się był nań rankiem po tamtej nocy – nie dostrzegł po tunelowym przejściu w zakurzonej graciarni ani śladu, musiałby się do drzwi sekretnego pomieszczenia dosłownie przerąbywać przez zwały gargantuicznych śmieci. Księga – podobnie jak i notatnik o poblakłych stronicach – stanowiła dar, dar domu dla Trudnego.
Dla tego drugiego, nocnego Trudnego; istniało bowiem dwóch Janów Hermanów: nocny i dzienny – i inne były ich myśli, inne strachy. Teraz, o zmierzchu, dokonywała się niedostrzegalna metamorfoza: pewne rzeczy szły pod powierzchnię, pewne wynurzały się ponad. Z powrotem usiadł w fotelu i nałożył okulary; przesunął czułymi opuszkami palców po chropowatej powierzchni okładki Księgi: poczuł lekki dreszcz, niczym od pochłonięcia drobnej różnicy elektrycznych potencjałów. Trudny sprzed zachodu słońca by go nie poczuł. Zaś ten nomy r miał już na końcu języka ciepły szept: „Moja…" -jakże dziecinny, jakże, w gruncie rzeczy, śmieszny; wszak jeszcze nawet nie wiedział, co Księga zawiera, nie otworzył jej. Ale w tej chwili zawartość nie miała znaczenia. Księga znaczyła samym swym istnieniem: oto jest starożytna skarbnica zapomnianej wiedzy. Oto jest hibernatuum przedwiecznych prawd. Oto jest symbol; nocą i dla dziecka – promieniujący mocą doprawdy magiczną. Niemal to czuł, niemal słyszał przez swędzącą skórę. Dzierżę w swych dłoniach magiczny artefakt. Magia jest dookoła, magia jest we mnie. Noc.
Z kłódką poradził sobie scyzorykiem. Odłożył ją potem na stolik delikatnie, niczym bezcenny odłamek helleńskiej ceramiki, a nie kawał zardzewiałego żelaza. Wciągnął powietrze i otworzył Księgę. Martwe światło żarówki padło na pożółkłe stronice.
Łacina. Nie znał łaciny. Pomyślał, czy by się z tym nie przejść do księdza Franciszka, ale zaraz inna myśl przesłoniła tamtą: Nie zdradzać się! Nie ujawniać! Nie pokazywać Obcym! Cóż jednak sam pocznie
z tymi starymi tekstami, jednym w hebrajskim, drugim w łacinie, jednako nieodczytywalnymi? Ostrożnie przewracał grube strony. Oczekiwał prymitywnego druku – a to mimo wszystko pismo ręczne, benedyktyńska kaligrafia. Oczekiwał jakichś ilustracji, ozdobnych inicjałów, iluminacji na marginesach – nic z tego: nagi i surowy ciąg niezrozumiałych słów.
Zadzwonił telefon.
Wstał, odebrał.
–
Trudny.
–
Dobrze, że cię złapałem. – To Janos.
–
Co się dzieje? Kontrolerzy się pospieszyli?
–
Nawet mi o tym nie przypominaj!
–
Więc co?
–
Słuchaj, ty znasz niejakiego von Faulnisa?
–
Kogo?
–
Peter Unalus von Faulnis, SS-Standartenfuhrer. – Pierwsze słyszę.
–
Zatrzymał się tu na święta. Przejazdem z Berlina.
–
Cóżeś taki zastrachany? Skąd on jest, z Sicherheitsdienst? Hę?
–
Powiedziałem ci, skąd on jest z Berlina. Niech cię nie zmyli jego ranga; chociaż my obaj pułkownicy, ja mu mogę co najwyżej buty polerować. Generalmajor mało facetowi do dupy nie wlazł. Słyszysz mnie, Trudny? Mówi się, że on ma chody u samego Himmlera.
–
Kto, ten von Faulnis? – Jan Herman zdjął okulary, podrapał się w brew. – No dobrze, rozumiem, że zostaliście nawiedzeni przez jakąś szarą eminencję na pielgrzymce prosto z Wolfsschanze… Ale co mnie do tego?
Janos żachnął się.
–
Co jemu do tego!? A myślisz, że dlaczego do ciebie dzwonię? Otóż robię za posłańca: niniejszym zapraszam cię na śniadanie ze Standartenfuhrerem Peterem von Faulnisem. Jutro, w głównej sali Royalu. Dziewiąta trzydzieści. Łeb ci ukręcę, jeśli się spóźnisz.
Trudnego zatkało.
–
Żartujesz – sapnął.
–
Ta, pewnie, żartuję, a jakże…! Trudny, ja cię proszę, powiedz mi szczerze: o co tu idzie?
Trudny przedreptał do fotela i zwalił się weń, razem z telefonem; otwarta Księga znajdowała się już na zewnątrz jego spojrzenia: nastąpił niespodziewany powrót dziennego Jana Hermana.
– Nie znam tego człowieka. Nigdy w życiu o nim nie słyszałem. Boję się, Janos, że ktoś mnie podłożył.
–
Kto?
Trudny przeczesał szybko pamięć.
–
Ostatnio był taki jeden podporucznik ze sztabu…
–
Nazwisko!
–
Hoffer bodajże. Wanny Generalmajora.
–
Hoffer… zapisałem, sprawdzę. Nikt więcej?
–
Wszystko jak zwykle. Wiesz, jak to jest. Nikt nie wybiera sobie wrogów. Mhm, nie masz jakichś podejrzeń, co też ten piesek Reichsfuhrera SS może ode mnie chcieć?
–
Mam cię jeszcze bardziej wystraszyć?
–
Nic nie powiedział?
– Powiedział, żebym cię umówił na śniadanie z nim. Nawet nie pytałem, dlaczego przyszedł z tym do mnie. Z takimi ludźmi lepiej nie mieć za wiele do czynienia. Obiecaj mu wszystko, co będzie chciał, przytakuj i płaszcz się, i spieprzaj stamtąd najszybciej, jak będziesz mógł. Do jasnej cholery, Trudny, ty jesteś Polak!
–
No tak. Rzeczywiście. Gute Nacht.
Poszedł powiedzieć to żonie. Smażyła farsz do pierogów.
–
Co? Idziesz w Wigilię na śniadanie z jakimś esesmanem?
–
Daj spokój, Viola, nie mogłem przecież odmówić…
–
Myślałby kto, jaki bezradny…!
Skończyło się na obustronnej irytacji. Złapał się na tym, że myśli o Violetcie jako o kolejnej przeszkodzie w prowadzeniu interesów. Rozwścieczyło go to jeszcze bardziej. Położył się spać w paskudnym nastroju. Śniło mu się, że dokonuje gwałtu na pozbawionej twarzy kobiecie. Rano obudził się z niejasnym poczuciem winy. Spojrzał na Violę, która stała przy oknie, odwrócona plecami, z nagimi rękoma założonymi ciasno na piersi, nieco zgarbiona, zapatrzona w ponurą biel cichej ulicy.