– Nie mogę spać – mówi z rozpaczą Złotko. Matka marszczy brwi.
– Babcia Maria miała wypróbowany sposób na bezsenność. Nie mogę sobie przypomnieć, co to było… – mruczy. – Już wiem! Musisz pomodlić się za swoich zmarłych, wtedy pozwolą ci spać. Bo to oni przeszkadzają nam zasnąć.
Złotko długo myśli i wreszcie mówi:
– Nie mam swoich zmarłych.
– Nie można ich nie mieć. Każdy ich ma – złości się Teresa. – Babcia Maria… dziadek Ignacy…
– Nie znałam babci ani dziadka. Dziadka to nawet Ewa nie znała i to nie są moi zmarli, tylko twoi. Nie mam swoich własnych – żali się Złotko. – Może pomodlę się za Konopnicką? Właśnie się o niej uczę, więc troszeczkę ją znam.
– Zwariowałaś? – mówi gniewnie Teresa. – Módl się za dziadka – dodaje po namyśle. – Chyba nikt się za niego nie modli i pewnie mu źle w tym niebie?
– Czy można się modlić za obcą osobę? Nie wiem, jaki był dziadek.
– Jaki był dziadek…? – zastanawia się Teresa.
Jaki był dziadek:
– Niech ona to zje do końca – mówi ojciec, patrząc, jak Teresa ospale dzióbie widelcem po talerzu. – Nie po to matka wystaje po kolejkach za kawałkiem mięsa, żeby mi tu ktoś kaprysił. I nie po to pracuję, żeby jakaś gówniara wyrzucała do śmieci boskie dary.
Jedz.
Mała Teresa zastanawia się, od kiedy po boskie dary trzeba stać w kolejkach. Może od zawsze?
Ojciec, choć już ubrany do wyjścia, w roboczy strój (kufajka w nieokreślonym ciemnym kolorze, wysokie kalosze i wpuszczone w nie opadające spodnie z plamami wapna i cementu na kolanach), siada przy stole naprzeciw córki i patrzy. Pod jego twardym wzrokiem to, co Teresa usiłuje przeżuć, staje w gardle i jest niemożliwe do przełknięcia.
– Jedz – powtarza ojciec i trzepie ją lekko po ręce. Jego dłoń jest ciężka od murarskich robót i to trzepnięcie zostawia na ręce Teresy czerwony ślad.
– Nie mogę, jestem najedzona, a ten ostatni kawałek ma tłuszcz i żyły. Wyrzygam się – mówi Teresa jękliwie.
– Jak się wyrzygasz, to z powrotem to zjesz, inaczej nie wstaniesz od stołu, nawet gdybyś miała tu siedzieć do sądnego dnia.
– Mamo… – jęczy Teresa, ale matka stoi w drzwiach kuchni milcząca.
– Nie wołaj matki, bo ci nie pomoże. Matka wie, że to, co mówi ojciec, jest święte. Jakby nie było porządku, to każdy by robił to, co chce, a nie to, co musi. A życie polega na tym, że robisz to, co musisz, a nie to, co chcesz, zapamiętaj. No widzisz, zjadłaś…
Teresa czeka, aż on wyjdzie i pędem biegnie do ubikacji na podwórku. Ledwo zdążyła. Ubikacja jest zbita z desek i cuchnie lizolem, którym matka codziennie obficie ją zlewa. Jest czysta, deski są wyszorowane, ale i tak jest tu obrzydliwie i Teresa wyrzuca cały obiad.
Matka wita ją chmurnym spojrzeniem.
– Długo stałam za tym kawałkiem gnata z mięsem. Następnym razem z góry pokażesz, ile zjesz, nie będziemy marnować bożych darów.
– To był malutki kawałeczek i z żyłami. Dlaczego mnie nie broniłaś?
– Ojciec ma ciężką rękę, przecież wiesz, więc mu nie podskakuj. Ja nie podskakuję, to go sobie chwalę. Chłop to chłop, a kobieta musi znać swoje miejsce w domu. Dziecko też musi je znać. Domem rządzi mężczyzna. Ktoś musi nim rządzić.
Gdy ojciec wraca do domu, Teresa już leży w swoim łóżku za zasłonką, która oddziela jej kącik od kąta rodziców. Dalej jest już tylko kuchnia i sień z zimnej, betonowej wylewki. Teresa otula się pierzyną. W domu jest zimno. W telewizji mówili, że są przejściowe trudności z węglem i ich piec jest zaledwie letni. Przydział węgla obcięto o połowę.
– Masz cukierka. Czekoladowy – mówi ojciec, nachylając się nad nią. Jego oddech pachnie alkoholem, ale krok ma równy, a mowę gładką. Nigdy się nie upija, choć często pije.
– Mieszanka wedlowska – mówi matka, mlaskając. Ona też dostała cukierka. – Kogo to stać na takie cuda i skąd je zdobył?
– Dziś Dzień Kobiet – przypomina zgryźliwie ojciec. – Kobietom dawali po pudełku czekoladek i parze rajstop, więc nas częstowały.
– Te wasze biurwy… – mówi matka z nienawiścią w głosie.
– Te nasze biurwy – kiwa głową ojciec. – Paradują po budowie w czeskich pantofelkach na obcasie. Kupiłbym ci takie, miałabyś do kościoła, ale są tylko w konsumie, na specjalne talony. Dla milicjantów i aktywistów.
Teresa przypomina sobie ten kawałek mięsa z żyłami i chowa swojego cukierka pod poduszkę. Będzie na jutro. Choć raz dzień zacznie się na słodko. Nie, nie na słodko…
– Jutro wywiadówka. Kto idzie? – pyta matka.
– Od wywiadówek są kobiety. Mężczyźni są od zlania tyłka, gdy dziecko się nie uczy.
Teresa kuli się pod pierzyną. Jutro wieczorem dostanie lanie. Lanie to rytuał. Tereska zna go na pamięć. Najpierw należy osobiście i bez słowa protestu postawić na środku kuchenny taboret. Potem patrzyć, jak ojciec powoli, z namaszczeniem, rozpina i zdejmuje pasek od spodni. Pasek jest w sam raz, ani wąski, ani szeroki, choć zniszczony. Z dobrej, prawdziwej skóry, bo przedwojenny, jak podkreśla ojciec. To, co przedwojenne, trzyma się długo i dobrze. Pasek już jest wyjęty i ojciec starannie układa go sobie w ręce.
– Na co czekasz? – pyta.
Teresa czeka na zmiłowanie albo na wstawiennictwo matki, choć wie, że one nigdy nie nadchodzą. Zatem powoli, powolutku zdejmuje majtki. Majtki są z flaneli lub barchanu, grube i niezgrabne, nie takie, jakie noszą koleżanki w szkole, bo matka wierzy, że „tam trzeba nosić się ciepło, jeżeli chce się mieć dzieci”.
– Zdejmuj majtki – mówi ojciec, pełen cierpliwości. – Wiesz dobrze, po co to robię. W twoim interesie. Sto razy ci mówiłem, że muszę trafić pasem w pośladki, tam gdzie jest dużo mięsa, bo nie chcę zrobić ci krzywdy. Nie biję cię po to, by zrobić ci krzywdę, ale żebyś wyrosła na ludzi. Mnie bił mój ojciec, mojego ojca bił dziadek, a ja biję ciebie i taki jest porządek świata, jeżeli ma on stać na nogach, a nie na głowie. Nie chcę, żebyś wyrosła na biurwę. Możesz zajść dalej. Dalej niż ja i matka. Będziesz mieć punkty za pochodzenie, ale musisz się dobrze uczyć.
Uderzenia są mocne, celne, odmierzane bez pośpiechu czy gniewu. Teresa wrzeszczy najgłośniej, jak umie, bo wtedy mniej boli. Może wrzeszczeć, bo sąsiedzi dawno wyprowadzili się z tej rudery, została tylko ich rodzina w suterenie. Kamienica przeznaczona jest do rozbiórki, a oni, jak mówi ojciec, dostaną wkrótce mieszkanie w bloku. Jedno z tych, które on buduje. „Nie będziemy czekać jak inni po dwadzieścia lat. Najwyżej dwa, trzy lata, a to niedługo. Dostaniemy przydział z rozbiórki. I zobaczycie wtedy, jakie piękne mieszkania robimy”, tłumaczy ojciec. Jeszcze nie wie, że mieszkanie dostaną za cztery lata, on tego nie doczeka.
…a Tereska wrzeszczy najgłośniej, jak umie i stara się nie myśleć o bólu, lecz o tym nowym, pięknym mieszkaniu w blokach z wielkiej płyty, w którym być może będzie mieć własny pokój, a nie kąt za zasłonką. I ojciec już nie będzie jej bił po gołych pośladkach, bo – jak mawia matka – „nadejdzie dzień, gdy mu nie będzie wypadało, staniesz się młodą kobietą, przestaniesz być dzieckiem. Ale wtedy, jak strzeli cię w pysk, to się przewrócisz, więc lepiej już dzisiaj rób to, co on każe, bo tylko on wie, jak ma być”.
– No to jaki był ten dziadek? – pyta kapryśnie Złotko.
– Był prawdziwym mężczyzną – mówi Teresa po namyśle.
– Takim jak tata? – docieka Złotko.
– Nasz tata to inteligent – mówi lekceważąco Teresa.
– Inteligent nie jest prawdziwym mężczyzną? – dziwi się Złotko.
– Inteligent wciąż ma jakieś wątpliwości, a mężczyzna wie swoje i już – mruczy Teresa i poprawia córce kołdrę. – Pomódl się za tego dziadka. To mu nie pomoże, ale i nie zaszkodzi.
Złotko zasypia i zmarli już jej nie przeszkadzają. Nawet Konopnicka.
Do miasta, w którym mieszka Andrzej – siedemdziesiąt pięć tysięcy mieszkańców, „całkiem duże miasto, pięć razy większe od mojego”, myśli Ewa – jest dwie godziny jazdy autobusem. „Pojadę tam jutro”, decyduje, wędrując wytrwale wzdłuż autostrady i śledząc uważnie napisy: „Pokoje do wynajęcia”. Właściciel baru powiedział jej, żeby nie nocowała w motelach.