– To kosztuje dwa tysiące pięćset, czyli niemało – mówi lekarz.
– Wiem – mówi potulnie Ewa i myśli w duchu:
„Jezusie Maryjo, tyle forsy? Więcej niż Marysia… Ceny znów poszły w górę? Powinnam wiedzieć, że skoro wszystko idzie w górę, to także to. Jezu, ja się zabiję”.
– Pytam, bo robię to tylko wtedy, gdy mi się wydaje, że tak będzie lepiej. Łamię prawo, nie jestem nieomylny, ale przynajmniej jestem w zgodzie ze sobą – ciągnie lekarz. – Ale to cię pewnie i tak nie obchodzi. Te z was, które mówią o wyrywaniu zęba, a jest was więcej, niż sądzisz, myślą tylko, żeby się TEGO jak najszybciej pozbyć. A ja wtedy myślę o dziecku.
Zapada cisza, a po chwili lekarz mówi:
– Przyjdź w najbliższy czwartek o siedemnastej, tu masz adres.
Ewa zmierza do drzwi, ale coś ją zatrzymuje. Jej spojrzenie pada na monitor koło leżanki.
– To w tym je widać, tak?
– Co? – pyta lekarz.
– Teraz są takie aparaty, że można je zobaczyć?
– Kogo?
– Dziecko.
– Tak. Chcesz zobaczyć to twoje? Dobrze, ale powiedz mi szczerze, dlaczego? – pyta lekarz z zaciekawieniem.
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Czemu pan pyta?
– Co ci to da, jeśli ci powiem, że piszę pracę doktorską z pogranicza medycyny i psychologii? – odpowiada lekarz pytaniem na pytanie.
Ewa wzrusza ramionami.
– No to kładź się, będziemy go szukać.
Ewa patrzy w monitor aparatu – i po chwili pojawia się na nim zielone morze. „Wnętrze mojego brzucha jest zielone?”, myśli zdumiona. „Nie, niemożliwe, pewnie najwięcej jest tam czerwieni i czegoś w kolorze błota, czyli wszystko to, co zjadłam, co strawiłam, moje jelita i moja krew”.
– Nic nie widzę – mówi niepewnie.
– Patrz tutaj – lekarz dotyka palcem monitora.
– To? – dziwi się Ewa. – Wygląda jak kijanka. Albo pijawka.
– Kobiety znajdują na ogół ładniejsze określenia. Może dlatego, że chcą TO mieć – mówi lekarz.
Ewa wpatruje się w to coś, co tkwi w jej brzuchu, co nieproszone zjawiło się w jej wnętrzu, niemal niewidoczne, a jednak żywe. Otrząsa się.
– Czy to prawda, że ono słyszy? – pyta, nie odrywając oczu od monitora.
– Nie znam się na tym, akurat w tym się nie specjalizuję, ale słyszałem o badaniach, które to potwierdzają.
– Od kiedy słyszy? Od początku? Od pierwszych dni, czy później? – naciska Ewa.
– Nie sądzę, żeby plemnik coś słyszał – uśmiecha się lekarz. – Albo jajeczko. Wątpię, żeby słyszała zygota. Ale takie jak to… Hmmmm… Chyba tak. Coś słyszy.
Ewa poprawia spódnicę, obciąga sweter i zeskakuje z leżanki. Wychodzi z przychodni z ulgą, że coś ma już za sobą i z lękiem przed tym, co ją czeka.
– Kurwa… kurwa… kurwa… – klnie z wściekłością, nie patrząc na to, że przechodnie jej się przyglądają. – Czułam to. Czułam. I w dodatku Ono słyszy! Co za kretyńska sprawa. Ale co słyszy? Co Ono może słyszeć? Przecież tu nic nie ma! Zwykła ulica… a jednak, jednak… jednak…
Ono słyszy:
nagle do uszu Ewy docierają dziesiątki dźwięków, na które wcześniej nie zwracała uwagi. Dociera do niej codzienna muzyka ulicy – głębokie, rytmiczne sapanie miasteczka, które nabiera oddechu, wypuszcza go, znowu nabiera i jeszcze raz…
Dźwięki. Stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk – to idzie dziewczyna w botkach na wysokich obcasach, które wybijają melodyjny rytm na chodnikowej płycie. Szu… szu… szu…, szurają grube, filcowe buty przechodzącej obok staruszki. Uit… uiti… uit… – śpiewają adidasy młodego mężczyzny. Łłiiiuuuiiiii…, autobus rusza z pobliskiego przystanku. A potem w uliczkę wpada wiatr, zawodzi krótko, spazmatycznie, podnosi do góry kurz i śmieci, przelatuje z cichym zaśpiewem i znika.
„Tyle dźwięków?”, dziwi się Ewa. „Nigdy ich nie słyszałam”, myśli zaskoczona.
Rusza w stronę autobusu, stojącego przy poszarzałym skwerze. Śnieg nie przykrył go tej zimy i resztki trawy wciąż walczą o życie. Ewa nachyla się: na jednej z kępek siedzi mała, czerwona biedronka.
– Zdechniesz, idiotko. Co cię tu przyniosło o tej porze?
Biedronka nie ma szans. „Lepiej ją zabić”, myśli rzeczowo Ewa. Powoli podnosi czubek buta i równie powoli cofa nogę.
– Cholera – mówi półgłosem. – Co mnie obchodzi to małe gówno?
A jednak, jakby wbrew sobie, podnosi dwoma palcami nakrapiane stworzenie i trzymając je delikatnie na dłoni, zawraca do przychodni. Wbiega do środka i kładzie owada na jukę w donicy, poprawiając tak, aby czerwony pancerzyk w czarne kropki utrzymał się na liściu. Biedronka rusza pospiesznie wzdłuż jaśniejszych żyłek, jakby wytyczyły jej nagle nową ścieżkę życia. Recepcjonistka przestaje czytać kolorowy magazyn i przygląda się Ewie podejrzliwie. Z gabinetu lekarza wychodzi Barbie.
– Jeszcze pani tu? – dziwi się na widok Ewy, a potem oznajmia z ożywieniem: – Widziałam go na monitorze! Wygląda jak krasnoludek. A kupiłam mu już mnóstwo ubranek! Nawet oryginalne dżinsy Diesla!
Uśmiechnięta, podtrzymując rękami duży brzuch, opuszcza przychodnię.
Ewa patrzy przez uchylone drzwi do drugiego gabinetu. Lekarz przegląda jakieś notatki, a z kasety płynie tym razem Bach. „Ten sam Bach, co wciąż sączy się z pokoju taty, monotonny i nudny”, myśli. Przygryza w zamyśleniu wargę i wchodzi do gabinetu.
– Pani tu nie miała umówionej wizyty! – woła recepcjonistka, ale Ewa zamyka za sobą drzwi.
Recepcjonistka podchodzi do donicy, rozchyla liście juki i sprawdza, co Ewa tam włożyła. Dostrzega biedronkę, strzepuje ją niedbale na podłogę i rozgniata butem.
– Czy ono naprawdę wszystko słyszy? – pyta Ewa lekarza, który patrzy na nią ze zdziwieniem.
– Przepraszam? o co chodzi?
– Badał pan dziecko tamtej pacjentki, puszczał mu pan muzykę. Mówił pan, że ono słuchało. Czy ono naprawdę słyszy? – wyrzuca z siebie Ewa na jednym oddechu. Na twarzy lekarza pojawia się zrozumienie.
– To intrygujące, tak. Granice tego, co słyszy, rozumienie tego, sposoby przewodzenia dźwięku… Są na ten temat pewne spory, ale moim zdaniem, tak, słyszy. Zapewne nie wszystko rozumie, ale słyszy. Może uczy się rozumieć?
Bach z zadziwiającą regularnością ofiarowuje im kolejne tony. „Zamknij się, nudziarzu”, myśli Ewa i niecierpliwie pogania lekarza:
– Na pewno słyszy? To dla mnie ważne…
– Na pewno. Założę się, że słyszy Bacha, choć nie wie, że to Bach.
Lekarz przygląda się Ewie z pewnym zniecierpliwieniem.
– Prowadzę badania nad zdolnością płodu do słyszenia. To nowa dziedzina i nawet nie wiem, czy ma naukową przyszłość. Teraz nie mam czasu, ale jeśli pani…
– Nie, nie. Już idę – mruczy Ewa i myśli ze strachem: „A jak mi każe płacić za wizytę?” i dodaje ze skwapliwą rzeczowością: – Ja nic nie chcę, wpadłam ot tak. Byłam u lekarza obok.
– Pani jest w ciąży? Tu jest taka mała książeczka… Nie, proszę się nie bać, to za darmo. Rozwój płodu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. A w ogóle, to może mu pani śpiewać. I mówić do niego. Myślę, że słowa słyszy jak melodię.
Ewa bierze broszurę. „Jeszcze chwila i każą płacić, bo czas to pieniądz”, myśli gniewnie. Recepcjonistka w poczekalni wciąż przygląda się jej podejrzliwie i niechętnie.
– Gdzie moja biedronka? – pyta dziewczyna.
– Jaka biedronka? Nie ma biedronek o tej porze.
„Nie ma biedronek? ty głupia babo…”, Ewa podnosi do góry środkowy palec i mruczy cicho w jej kierunku: „Fak ju”.
– Do widzenia – mówi obojętnie recepcjonistka, nie rozumiejąc jej gestu.
– Wyrwałaś tego zęba? – krzyczy Złotko, gdy Ewa wchodzi do domu. Tata przystaje na moment w człapiącym przemarszu z kuchni na piętro.
– Nie. Ale już nie boli. Wyrwę go w ten czwartek – oświadcza Ewa donośnie, by przekrzyczeć Presleya.
Tata zamyka drzwi swojego pokoju na górze.
Garnki w kuchni trzaskają rytmicznie, jak perkusja w symfonicznej orkiestrze, głos Elvisa faluje, aksamitny w niskich tonach i jasny w górnych; dziecinny głos Złotka brzmi jak flet, który nagle wyrywa się z orkiestry. Telewizor spiera się z Presleyem głosem Tomasza Lisa.