Литмир - Электронная Библиотека

– Za późno, trzy minuty temu prom odbił od Californii.

– Spróbuj! Cześć Janie, gratuluję – to ostatnie skierowane było do młodego adepta Hipokratesa, który wynurzył się w drzwiach cały obryzgany krwią kapitana Bongote.

W tym momencie możemy wrócić do przerwanej relacji Polaka: W ciągu ostatnich dni przywykłem już do jatek – toteż dwa trupy i jeden trzymający się za przyrodzenie oprych, nie były mnie w stanie zaskoczyć. Poza tym czułem się jak ktoś, kto odkupił swe winy. Kmicic, Winicjusz… Zresztą w gorączkowej krzątaninie nie poświęcono mi większej uwagi.

– Co chcesz zrobić. Burt? – bełkotał Gardiner wypluwając resztę zębów.

Denningham nie uznał za słuszne odpowiedzieć na pytanie. Wskazał mi Murzyna ruchem głowy i rzucił: Pilnuj go, Janie.

Odezwał się Lee Grant.

– Jesteś jeszcze? – rzucił Burt.

– Wychodziłem.

– Masz łączność z promem?

– Mogę mieć, ale nie wiem czy odpowiedzą.

– Wywołuj Silvestriego.

– Otwarcie? Namierzą nas.

– Teraz to już nie ma znaczenia. I tak za chwilę połączysz mnie z szefostwem NASA…

– Mam prom.

– Dawaj! Tu Burt! Tu Burt! Słyszysz mnie Aldo?

– Słyszę. Co się stało? Skończyliśmy! Wygraliśmy!

– Gdzie jesteście?

– Właśnie mieliśmy startować.

– A emitor?

– Zostanie zdetonowany za pięć minut.

– Ile potrzebujecie na zatrzymanie zapalnika?

– Trzy minuty – słychać głos Dassa. – Ale o co chodzi?

– O jeszcze jeden strzał.

– Ależ na Boga, nie pominęliśmy niczego.

– Owszem. Mątwi; 16 na atolu Raronga… Trzeba ją zneutralizować.

Nie pada więcej żadne pytanie. Denningham wie, co robi. Gardiner poderwał się z fotela, ale lufą skłoniłem go. aby opadł na niego ponownie.

– Naprawdę chcesz…? – odzywa się Tamara.

– Nie mam wyboru.

– Daj mi jeszcze dowództwo NASA, Lee – mówi zmęczonym głosem Burt.

Lee łączy go. Rozmówcą jest ktoś o dostatecznej dozie inteligencji i refleksu, aby nie przerywać i nie zadawać zbędnych pytań.

– Mówi Burt Denningham – brzmi staccato – to ja jestem sprawcą pozbawienia Ziemi wszelkich materiałów nuklearnych. Chciałem stworzyć Nowy Świat i przekazać go pod zarząd Konwentowi Ekologicznemu. Teraz postanowiłem zrezygnować z tego zamiaru. Oddam się w ręce władz. Ostatnie zasoby broni nuklearnej, które zamierzaliśmy trzymać w odwodzie, dostały się w ręce nieodpowiedzialnych szaleńców. Dlatego wydałem rozkaz moim ludziom, działającym z laboratorium kosmicznego California. aby zneutralizowali ten obiekt…

– Przekleństwo wyrywa się dyrektorowi NASA – to straszne!

– Co?

– Zostało już wydane polecenie zniszczenia laboratorium przez cztery rakiety z baz ziemnych i kosmicznych.

– Wstrzymajcie je!

– To niemożliwe. Zostały zaprogramowane!

– W takim razie zestrzelcie je!

– Nie zdążymy! Zresztą jedna z nich jest nie do zestrzelenia.

– Kiedy trafią Californięl – Za sześć minut.

– Lee, łącz mnie z California.

Z eteru, wśród trzasków, dolatuje głos Silvestriego:

– Słyszeliśmy całą rozmowę, jesteśmy bez przerwy na podsłuchu.

– Ile potrzeba wam czasu?

– Siedem minut. Emitor jest prawie gotów.

– W takim razie nie zdążycie.

– Spróbujemy.

Nie trzeba dodawać, że dzięki Lee Graniowi obraz z Californii dociera również na farmę Denninghama. Można zobaczyć dwóch mężczyzn uwijających się szybko, ale spokojnie. Naraz rozlega się zrównoważony głos Dassa:

– Nastaw go, Aldo, i odbijaj.

– Wykluczone. Nie mogę cię zostawić!

– Masz na promie dwie nieprzytomne kobiety. Teraz już sam sobie radę dam. Muszą się rozgrzać zespoły, wznowić reakcje…

– Did!…

– Idź!

– Idź! – dolatuje z Ziemi rozkaz Denninghama.

Potem kamery z Obserwatorium Antarktycznego Erebus pokazują sceny z kosmosu. Laserowe zestrzelenie trzech rakiet… I lot czwartej.

– Dlaczego nie strącają jej? – pytam Burta.

– Ostatni krzyk techniki zbrojeniowej – powłoki antylaserowe. Takie same otaczają laboratorium California.

– A więc nic nie można zrobić?

– Nic.

Zakotwiczony prom drży gotując się do startu. Silvestri celowo opóźnia. Patrzy na zegarek.

W ruchach Davida Dassa nadal nie ma żadnej nerwowości. Zachowuje się tak samo jak wtedy, przed pół rokiem, gdy w szopie na przedmieściu przygotowywał się do beznadziejnej rozgrywki z policją RPA.

Pół roku darowanego życia. Dużo?

W którymś momencie obraca się do kamery i widzę jego spokojną urodziwą twarz i olbrzymie oczy. Może trochę smutne, ale nadal tak samo niezgłębione jak pustka kosmosu.

– Ma trzydzieści sekund – mówi przełykając ślinę Lenni.

Lufa emitora prowadzona przez komputer według dokładnych współrzędnych geograficznych kieruje się na Raronga…

Co czuje w tym momencie Lion Groner, szalbierka Maggi i wstrząsany torsjami profesor Ziegler?

Ekran monitora przepoławia się. Przytomni chłopcy pracują w NASA! Widać lecącą rakietę i działającego Dassa.

15, 14, 13, 12, 11, 10…

Prom odbił. Silvestri nie mógł czekać dłużej.

Nagle usłyszałem krzyk Tamary.

– Co on robi?

Prom wykonał zwrot. Zamiast oddalić się ku Ziemi, zmienił kurs tak, by znaleźć się dokładnie na linii: trajektornia rakiety – California.

– Cholera – stęknął Wilde. – Samobójca!

6, 5. 4, 3…

Do uruchomienia emitora pozostały dwie sekundy.

Dwie bezgranicznie długie sekundy. Uda się!

Biedny Silvestn, on, oszust nad oszustami, cybernetyczny czarodziej, tym raz.em musiał przegrać z zaprogramowaną maszynerią.

Przegrać, by żyć.

Elektroniczny móżdżek rakiety nie dal się oszukać. Z gracją smukłej kobiety rakieta ominęła prom, który nie był jej celem.

Zamknąłem oczy…

– No i co z tym piwem? – po trzydziestu sekundach kompletnej ciszy zabrzmiał głos Gardinera.

– Draniu! – Lenni Wilde nadal z bronią w ręku wykonał sus na miarę skoku Beamona.

– Nie! – zagrodził mu drogę Denningham – przynieś lepiej to piwo, Lenni.

– Słusznie – ucieszył się na moment skulony Red – skoro już po meczu, możemy spokojnie porozmawiać. Jest trochę do ustalenia.

– Czy wiesz dlaczego cię oszczędzam? Boże, jakże zmienił się głos Denninghama.

– Wiemy obaj – pada odpowiedź – przekalkulowałeś wszystko. Nie możesz już wygrać, ale chcesz zminimalizować klęskę.

– Tak! Nie chcę cię zabijać. Red. Przynajmniej teraz. Jeśli masz jakiś wpływ na Gronera, w co wątpię, być może pohamujesz jego zamiary. Wiesz równie dobrze jak ja, że to szaleniec z atomową brzytwą w ręku. Fanatyk gotowy z Ziemi zrobić jedną wielką Kampuczę… Pamiętasz Plac Centralny?

– Żaden fanatyk – prycha Murzyn, płucząc poranione usta przyniesionym piwem – zwykły konfident. Sprzedajna szmata, którą mam w ręku. Od początku prowadził nędzną grę… – tu ekologista sypie szczegółami.

– Dużo o nim wiesz – mówi sucho Denningham – tym bardziej musisz się strzec. Red. Jesteś pierwszy na liście.

– Na razie jestem mu potrzebny. Podobnie jak Ziu Dong, czy nasz zacny pastor. Wywijając czternastoma wielogłowicami można świat sterroryzować, ale nie można nim rządzić… Słuchaj, Burt. Imponujesz mi. Przegrałeś w wielkim stylu. I dlatego gotów jestem zaproponować ci układ. Zostaniesz z nami. Nie jako pierwszy, jako drugi. Pozbędziemy się Gronera. a potem…

– Dzięki, ja już swoje zrobiłem – pada odpowiedź – przynajmniej próbowałem. Teraz ty rób swoje.

– Chcesz się wycofać?

– Tak. Ale dymisji nie złożę.

– A Ziu Dong?

– Podporządkuje się woli większości w Konwencie… Nie sprawi ci kłopotów.

Denningham nalewa sobie pełną szklankę whisky i wypijają powoli. Jest niesłychanie, wręcz przerażająco spokojny.

– Powiedz mi tylko jedno, jak to było z Barbarą? – pyta.

– Z tego co wiem, przebywa w szpitalu Reagana w Los Angeles. Choroba popromienna…

– Cooo?

– To był pomysł Bongote! Nie mój! Chodziło o naznaczenie jej izotopem radioaktywnym, aby doprowadziła nas do ciebie.

Bolesny skurcz targnął moim sercem.

Denningham nie zmienił tonu. Spokojnego, ciepłego tonu człowieka, który ma wszystko poza sobą.

– Masz córkę. Red…? Twarz Murzyna spochmurniała.

– Wiesz przecież… – deputowany homoseksualistów zawiesza głos. Może jest ogłuszony własnym triumfem. A może odczuwa strach.

– Trzeba go zabić, szefie – odzywa się Lenni.

– Niech mu Bóg wybaczy – odpowiada Burt, a potem kładzie mi rękę na ramieniu.

– Pojedź do niej. Proszę cię o to…

Na ekranie telewizora pojawia się twarz pastora Lindorfa. Czyta oświadczenie Konwentu Ekologicznego. Wezwanie do narodów świata:

“Jutro – Światowy Dzień Zieleni. Jutro, w Poniedziałek Wielkanocny, wyjdziemy na wszystkie ulice i place naszych miast świętować zwycięstwo. Drugie zwycięstwo człowieka. Prawie dwa tysiące lat temu pierwsze odniósł Jezus Chrystus swym krzyżem na Golgocie. Dziś zwyciężył Człowiek. Nasze sześć miliardów ludzi zostało pozbawionych raz na zawsze widma atomu i wojny. Zniszczyliśmy śmierć. Oczywiście wkraczamy dopiero w nową erę. W okresie przejściowym, zanim nie wyeliminujemy całkowicie z naszego życia gwałtu i przemocy, zanim na całym świecie nie zapanuje pełny pokój, a Konwent Ekologiczny nie stanie się prawdziwym Uniwersalnym Rządem, musimy posiadać zabezpieczone gwarancje nieodwracalności zmian. Mamy takie niezwyciężone gwarancje. Ta łódź podwodna – nasze ramię zbrojne. Ostatnia łódź uzbrojona w wielogłowicowe rakiety, których, da Bóg, nie użyjemy nigdy. Ale jeśli ktoś sprzeciwi się wyrokom Opatrzności, nie zawahamy się, jak Stworzyciel wobec występnej Sodomy i Gomory…"

Nie zauważyłem kiedy Denningham wyszedł z pokoju. Wyszedł zabierając dubeltówkę, z której kiedyś strzelał sam Hemingway. Wyszedł razem z dwoma, jeszcze otępiałymi po cieczce w sprayu foksterierami. Kiedy potem szukaliśmy go, udało nam się znaleźć świeżo zgniecioną trawę na nie używanej ścieżce za farmą wiodącej w głąb moczarów. Nic więcej. To znaczy Lenni Wilde, który przebywał w okolicy dużo dłużej niż nakazywał rozsądek, znalazł staruszka Metysa, który kłusując tamtego popołudnia na bagniskach, słyszał samotny strzał dolatujący z labiryntu grząskich topieli. Śladów psów również nie udało się odnaleźć.

67
{"b":"89320","o":1}