Levecque niespiesznie podnosi się z krzesła. Cały wsłuchany jest w gwar miejski, w odległe wycie syreny, zupełnie tak jakby spodziewał się usłyszeć w zgiełku dźwięk trąb archanielskich.
Kiosk Mątwy 16 niczym płetwa rekina wystawał z lazurowej toni laguny. Zaimprowizowany trap prowadził na pokład łodzi. Wokół krzątali się marynarze przygotowujący jednostkę do rychłego wypłynięcia, co według wszelkich prognoz, miał umożliwić wieczorny przypływ i nadciągająca burza. Komandor Bowling, wyświeżony, w paradnym mundurze, towarzyszył Maggi i Zieglerowi, który wyglądał zaskakująco trzeźwo, tylko mówił odrobinę wolniej i co jakiś czas domagał się “kapeczki".
– Kobiety zawsze potrafią namówić nas do grzechu – pokpiwał komandor.
– Tylko nie zawsze do grzechu dochodzi – pomyślał ponuro Roy, po raz tysięczny zadając sobie pytanie – co mnie podkusiło? Dość spokojnie przyjął polecenie zdania komendy córce Denninghama, zadowolony, że choć częściowo będzie mógł przydać się w akcji.
Już dawniej zapoznano się z zabezpieczeniem tymczasowej bazy. Nabrzeże obsadzał batalion ochrony, wyposażony w komplet broni mogącej poskromić każdy atak z lądu czy powietrza. Na łodzi stacjonowało kilkudziesięciu marynarzy. Aktualnie trzech z nich pilnowało trapu. Gdy mijali ich goście, jeden podszedł, aby obszukać Zieglera. Bowling zgromił go.
– Daj spokój, Mikę.
– Nie, to jego obowiązek! – zaprotestował Roy.
Wartownik poprzestał na kilku ruchach wykrywaczem metalu. Bez dalszych przeszkód weszli na pokład.
Daud Dass, czy jak chętnie określał się w duchu “jego irlandzka karykatura", przemierzył rączo centralny korytarz kosmicznej stacji. Z tyłu pozostał Silvestri i uruchomiony emitor, rażący z milimetrową precyzją punkty na przesuwającej się w dole planecie. David zastanawiał się nad efektami tego bombardowania, nad gasnącymi metropoliami, alarmami w sztabach, krzyżującymi się komunikatami i dyskusjami na gorących liniach.
– Żeby tylko komuś nie przyszło do głowy odpalić ciągle jeszcze posiadane zasoby w przeciwnika!
Pocieszał się jednak, że wszystkie urządzenia na Ziemi nastawione są na badanie pojawienia się promieniowania, a nie – jego braku. Toteż nie od razu wszystkie efekty kanonady promieniami kappa będą zauważone.
Wszedł do komory laboratoryjnej.
– Halo, Rosę – rzucił. Odpowiedziała mu cisza.
– Rosę, to ja.
Równie głębokie milczenie. Laboratorium świeciło pustkami. Zrobiło mu się gorąco i słabo.
Bonnarda cechował koci wzrok, w niczym nie przytępiony wiekiem. Ale i koci wzrok niewiele mógł pomóc w atłasowym mroku, który zapadał nagle w bunkrowatym pokoju przesłuchań. Dopiero po chwili dojrzał cienką smugę dziennego światła pod niezbyt hermetycznymi drzwiami. Inspektor tymczasem chrobotał przy biurku jak pijany karaluch, próbował dzwonić, przewrócił i stłukł lampę. Marcel, aczkolwiek nie wiedział co się stało, miał przeczucie, że łączy się to z zapowiadaną akcją Zielonych. Nie tracił więc czasu, cicho zaszedł inspektora od tyłu, a gdy jego profil stał się widoczny na tle owej szpary pod drzwiami, rąbnął go kantem dłoni w kark. Zabranie broni i kluczy pozostawało formalnością. Zresztą pomieszczenie nie było zamknięte.
Na korytarzu trwał rejwach, ludzie biegali jak oszalali, na biurku jakiegoś ważniaka wył ostrzegawczo czerwony sygnał. Alarm! Alarm!
– Czyżbym dożył końca świata? – przemknęło przez głowę Bonnardowi.
Nie indagowany przez nikogo opuścił gmach, doszedł do rogu. gdzie nieświadomy zbliżającego się Końca kioskarz sprzedawał być może ostatnie hotdogi świata. Tam zaczekał. Nie upłynął kwadrans, a z przerzuconą przez ramię marynarką Levecque opuścił gmach z definicji broniącej prawa i porządku. Twarz mu promieniała, co wskazywało, że jeśli nawet nadchodził Wielki End, pewne kategorie łajdaków nie musiały się go obawiać. Levecque skręcił do małego bistra. Bonnard podążył za nim. Wewnątrz było pustawo, a na posterunku trwał jedynie barman…
– Co się dzieje? – spytał Marcel.
– Podobno Kubańczycy lądują – flegmatycznie odpowiedział barman – chce pan z tej okazji cuba librę?
Ekskomisarz podziękował za ten skądinąd niezły cocktail. Szukał Levecque'a. Nie było to trudne. Drobne, wręcz dziecięce buciki, widać było pod przykrótkimi drzwiami kabiny telefonicznej. Odbezpieczył broń i szarpnął drzwiczki. Ekspert nie zdążył się jeszcze z nikim połączyć. Na widok Bonnarda upuścił słuchawkę, która zawisła kołysząc się na kształt wahadła. Zwykle pewna siebie twarz eksperta, gwałtownie pobladła.
– Słuchaj, wszystko ci wyjaśnię… – wybełkotał.
Marcel wbił mu lufę między brodę a grdykę. Najmniejszy ruch lub gest spowodować mógł tylko jedno: zwolnienie języka spustowego.
– Mów, co się dzieje! Krótko.
– Wyjdźmy stąd. tego nie da się powiedzieć w dwóch słowach.
– Powtarzam: mów. co się dzieje, i natychmiast dzwonimy do Admirała.
– Jest już. chyba za późno. Zaczęło się!
– Co z tą Californią"!
– Na pokładzie są ludzie Denninghama. Mają emitor…
– Co za emitor?
– Wysyła promienie… Promienie kappa, powodujące neutralizację reakcji rozszczepialnych… Wiązka promieni zmienia elektrownie, wyrzutnie w bezużyteczny szmelc. To się już zaczęło i nie można, nie trzeba, przeszkadzać!
– A co będzie potem?
– Pozostanie tylko jeden uzbrojony punkt, dzięki niemu będą… będziemy mieli pełną kontrolę nad światem. Ty też możesz pójść z nami…
– Co to za miejsce?
– Nie… nie wiem!
Mógł nie wiedzieć. Bonnard zawahał się. Jedno pewne – trzeba zawiadomić Admirała. On już znajdzie ten uzbrojony punkt. Nawet jeśli emitor zakończy swą misję. Wystarczy środków konwencjonalnych, aby unieszkodliwić ośrodek szantażu. Ale trudno telefonować mając pod ręką wściekłego grzechotnika, który w każdej chwili może…
Zderzyli się wzrokiem.
– Nie możesz mnie zabić, Bonnard. To by było morderstwo! – zaskowyczał Levecque.
Dziwny chłód przeniknął całe jestestwo eks-komisarza. Ciasna, telefoniczna kabina przypominała szafę, w której schroniła się uciekająca przed pościgiem Paulina. Miejsce, w którym zginęła.
– Nie jesteś mordercą, jesteś sprawiedliwy! – gorączkowo mamrotał Levecque wyczuwając rozterkę starego policjanta.
Od drzwi bistra dobiegł rumor. Na ulicy jęczała syrena policyjna. Potem zabrzmiał pełen służbistości głos miejscowego inspektora.
– Poddaj się Bonnard. Nie próbuj nic zrobić profesorowi. Błyskawiczna myśl przeleciała przez mózg Marcela: – Oni wierzą temu szczurowi, a mnie mają za szaleńca!
– Wypuść mnie – powiedział trochę pewniejszym tonem Levecque.
– Jutro pomogę ci wyplątać się z tej kabały…
Może gdyby się nie uśmiechnął. Może gdyby nie pogardliwy ruch kącików warg, Bonnard złożyłby broń, poszedł z policjantem-kretynem, modląc się w duchu o szybki kontakt z Admirałem. Ale ten wyraz triumfu… Szafa i krew na białej szacie Pauliny, wianek, który spadł jej z głowy. Szklany wzrok i tamte wygięcie ust Levecque'a…
– Nie! – zawył ekspert odgadując wyrok.
Padł strzał. Jeden. Więcej nie było potrzeby. Zresztą nie istniała taka możliwość. W ekipie inspektora znalazł się ktoś narwany. Seria z automatu przestebnowała drewniane drzwi kabiny. – Jak Paulina! – ostatnia myśl błysnęła w umyśle Marcela Bonnarda.