Panna Gray znów zrobiła tajemniczą minę Giocondy.
– Nie mam ochoty ani na jedno, ani na drugie – wyznała.
Skąd w tej ślicznej dziewczynie brało się tyle męskiego spokoju, tyle odwagi. Ja spociłem się jak mysz. Czułem na plecach oddech naszego dinozaura. Od ziemi dzieliło nas nie więcej niż pięćdziesiąt metrów. Barbara zachowywała się tak, jakby rzeczywiście szukała miejsca na lądowanie…
– Jest Molopo! wykrzyknęła, kiedy przelecieliśmy łożysko wyschniętej rzeki.
– Jakie Molopo?
– Graniczna rzeczka. Jesteśmy w Botswanie, i od tej pory pościg staje się nielegalny.
– Nie sądzę, żeby się tym zbytnio przejęli…
– Na to też liczę. Jest! – krzyknęła głośno, nieomal tryumfalnie.
– Co jest?
– Skała w kształcie siodła. Zwycięstwo!
Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Ziemia poniżej kadłuba przelatywała coraz szybciej. I nagle… plunęła ogniem. Zza siodlastej skały wzbił się podłużny, wrzecionowaty kształt. Samolot sił specjalnych też zorientował się w sytuacji, wykonał jakiś rozpaczliwy manewr, ale przy tak niewielkiej odległości nie było czasu nawet na odstrzelenie antyrakiety, tym bardziej że w ułamek sekundy po pierwszej, od ziemi oderwała się druga siostrzyca.
Podmuch eksplozji omal nie zgruchotał awionetki. To co przed chwilą było flagową maszyną sił specjalnych, zmieniło się w kłąb kurzu i ognia. Jak w paleontologii – myszy sądzone było przeżyć dinozaura!
Barbara wyprostowała maszynę i poczęła zwiększać szybkość oraz wysokość. I słusznie. Za chwilę rozległa się druga detonacja, zmieniając siodlastą skałę w gigantyczny obłok.
– Grzeczny komputer, wykonał robotę i zatarł ślady – olśniewające ząbki panny Gray wyszczerzyły się drapieżnie.
– To było też przygotowane? – wyjąkałem.
– Też.
Kręciło mi się w głowie. Jak potężnym człowiekiem był Denningham i na jak ogromne przedsięwzięcie się zdecydował. Co jednak miało być jego prawdziwym celem?…
– Czekaj, jednego nie rozumiem. Jeśli rakiety zostały zaprogramowane, dlaczego oszczędziły nas?
Barbara wskazała na małe pudełeczko.
– Ta zabawka?
– Tak, nadajniczek który wysyła na ultrakrótkiej fali czuły sygnał do komputera: “to przyjaciel, to przyjaciel".
Tymczasem wskazówka zbiorników paliwa niebezpiecznie przywarła do końca skali.
– Kończy się benzyna – zawołałem.
– Spokojnie, to też przewidzieliśmy.
I rzeczywiście, nie minęło więcej niż dziesięć minut, gdy Barbara wylądowała przy jakiejś opuszczonej stacji geologicznej. Czekała tam cysterna pełna najlepszego paliwa. Znalazł się również duży kanister z wodą i skrzynka z żywnością.
Dotąd uważałem Denninghama za geniusza, teraz wydał mi się półbogiem.
– Odpoczywamy? – spytałem, widząc jak Barbara zwinnie wyskakuje na ziemię.
– Dopiero w Lusace. Tam czeka kąpiel, kolacyjka, łóżeczko… – Przy słowie łóżeczko popatrzyła na mnie tak wymownie, że aż się zaczerwieniłem. – Ale i tam będziemy musieli mieć się na baczności. Służby RPA mogą sięgnąć daleko. Już zapewne połapali się, że pościg poszedł w niewłaściwym kierunku. Sama się dziwię, że wszystko udało nam się tak łatwo.
Przypomniało mi się ulubione powiedzenie ojca: nie mów hop… Ale postanowiłem nie psuć Barbarze humoru. Ruszyliśmy dalej bez większego trudu. Wietrzna pogoda i ograniczona widoczność zdawały się nam sprzyjać. Myślami byłem naturalnie już w stolicy Zambii. Lusaka! Lusaka i panna Grey. Niewiarygodne!
Czy o jakiejkolwiek kobiecie marzyłem tak, jak wówczas o Barbarze? Owszem, trudno taić, miewałem sny chłopięce, nawet wówczas, gdy zgodnie z metryką z chłopca zmieniłem się w mężczyznę. Śniły mi się zarówno gwiazdki filmowe, jak i kolorowe tubylki z odległych archipelagów, które z miłosnego kunsztu uczyniły koronę wszech-rozrywek. Miewałem sny perfidne, w których buszowałem wśród przerażająco młodych nastolatek, jak i wbrew własnej woli wpadałem w objęcia oszalałych bachantek. Zawsze jednak wiedziałem, że jest to tylko gra złudzeń, miraż nie do zrealizowania.
Na tym tle Martha, mimo swego wdzięku i urody zdziwionego dziecka, była przerażająco zwyczajna, szara, coraz bardziej szara z każdym miesiącem rodzinnej rzeczywistości. A Barbara? Realnie nierealna. Egzotyczny ptak odległy o długość wyciągnięcia ręki, fascynujący i niebezpieczny…
Naprawdę nieważny był kurz i podkrążone ze zmęczenia oczy. Patrząc na posągowy profil dziewczyny, czułem się świętokradcą myśląc o tym co się zdarzy, co musi się zdarzyć, za parę godzin… Musi.
Z rozmarzenia zapadłem w drzemkę. Śniły mi się zbiorowe toalety w akademiku na Żwirki i Wigury oraz szeroko otwarte okno. Stała w nim kompletnie rozebrana Barbara.
– Błagam cię, nie skacz! – wołałem.
– Czyś ty głupi? – odpowiadała. – Ja nie skaczę, jak się demonstruję.
I wtedy zauważyłem tłum zgromadzony na trawniku. Gromadę ludzi z zadartymi głowami. Mój dziekan. Doktor Rode. Co za bzdura, doktor jest teraz przecież w Johannesburgu… Na korytarzu znajome kroki. Stukanie do drzwi. Tak stuka tylko Martha. Po co stuka, przecież jest otwarte? I wtedy zorientowałem się, że jestem kompletnie rozebrany. I to stukanie…
– Nie podoba mi się ten stuk – powiedziała Barbara. Otworzyłem oczy. Za oknami kabiny mrok. Słaba poświata aparatury pomiarowej. Ładnie się zdrzemnąłem!
– Tracimy wysokość – rzuciła moja pilotka. – Nie wiem, co z tym zrobić. Zejdę niżej i spróbuję wylądować. Sanitarka ma reflektory.
– Gdzie jesteśmy?
– Kto to wie. Przy wichurze trudno było kontrolować prędkość. Gdzieś nad Kalaharią.
– Hałasuje jak popsuty gaźnik – powiedziałem. Niestety, nie miałem pojęcia czy samoloty mają w ogóle gaźnik. Moja znajomość pojazdów mechanicznych kończyła się na sawie, popularnej mutacji małego fiata lat dziewięćdziesiątych.
Tymczasem w snopach świateł ukazała się już ziemia, kamienista, spękana, mało zachęcająca.
– Cholernie nierówno. Ale trudno, psiakrew, za szybko tracimy prędkość…
Było to ostatnie w pełni zakończone zdanie. Samolot gwałtownie skoczył w dół, trącając kołami jakiś kamienisty garb. Podskoczył jeszcze raz jak kulawa kura. I właśnie wtedy w reflektorach wyrosła koścista łapa wyschniętego drzewa.
– W prawo! – krzyknąłem.
Awionetka rzuciła się w bok, ale na próżno. Lewe skrzydło zawadziło o pień, zdążyłem jeszcze usłyszeć przerażający trzask, a potem wszystko zakręciło się, niebo upadło na mnie, zrolowało się razem z ziemią. Czy krzyczałem? Pewnie, że krzyczałem! Znów uderzenie, jeszcze… A potem zapadanie się w głąb kopalnianego szybu z wrażeniem, że wokół, od dna piekła, wznosi się ogień, ogień, ogień!