Литмир - Электронная Библиотека

Cecylia zajęła się mną od pierwszego dnia, gdy siostra Amata przyprowadziła mnie do sierocińca, a ja w ogóle nie mówiłam. I nie mówiłam przez całe pierwsze trzy i pół roku. Nic. Ani słowa. Dzieciaki wyzywały mnie, szarpały, szczypały, starsze wbijały mi drzazgi pod paznokcie, a ja wydawałam z siebie najwyżej „taki ptasi pisk”, jak wspomina czasem Cecylia. Zaczęłam mówić dopiero, gdy skończyłam siedem lat, ku niesłychanemu zdumieniu naszego lekarza, który już postawił swoją diagnozę.

… ale oto mam siedemnaście lat, za rok opuszczę sierociniec, wywalczyłam stypendium w prestiżowym college’u, chcę odszukać rodzinę, choćby najdalszą, a siostra Amata, w mrocznym od ołowianych chmur parku, mówi:

– Skłamałam, Ewo. Nigdy nie było żadnych rodziców. Żadnego auta. Żadnego wypadku. Ale nasze dzieci, za naszymi plecami, zawsze były najokrutniejsze wobec tych wychowanków, którzy byli pełnymi sierotami. Więc lepiej było mieć choćby wymyślonych rodziców niż żadnych. I ja ci ich wymyśliłam, Ewo.

– Żadnych rodziców? Żadnego wypadku? Nic? Nikogo? – powtórzyłam, czując, jak robi mi się coraz bardziej zimno w tym jesiennym parku.

– Nic i nikogo – powtórzyła ze smutkiem siostra Amata. – Miałaś, licząc tak na oko, jakieś trzy lata i brudna, rozczochrana, w resztkach podartej sukienki, włóczyłaś się po mieście. Nie mówiłaś. Nasz lekarz orzekł, że jesteś dzieckiem autystycznym, że skryłaś się we własnym, urojonym świecie i nigdy nie odnajdziesz kontaktu z naszym. Ten lekarz był młody i bezkompromisowy, i nawet wypisał dla ciebie skierowanie do domu dla dzieci upośledzonych. Nie zgodziłam się, żeby cię oddać. Domyślam się, że wiele u nas przecierpiałaś, bo to nie my, lecz nasi wychowankowie znają prawdę o sierocińcu, ale w domu dla upośledzonych byłoby ci jeszcze gorzej. No i stamtąd nigdy nie wyrwałabyś się do college’u. Być może do końca życia pozostałabyś niemową, wyplatającą koszyki z wikliny…

– Czy siostra nigdy nie próbowała dojść prawdy o moim pochodzeniu? Przecież nie mogłam spaść z Księżyca! – zawołałam z bólem. W tej chwili nienawidziłam jej za to, że kilkoma zdaniami zabrała mi jedyne, co miałam urojonych rodziców i urojony świat dobrego dzieciństwa.

– Szukałam twoich krewnych nie tylko w naszym mieście, ale w całym kraju. Ba, szukaliśmy ich chyba w całym świecie, przez Interpol i Czerwony Krzyż, bo nie wykluczaliśmy, że mogłaś być na przykład dzieckiem nielegalnych imigrantów. Twoje zdjęcie ukazało się chyba we wszystkich gazetach i w telewizji. Ty sama niczego nie mogłaś nam wyjaśnić, niczego ułatwić, choćby przez podanie swojego imienia, gdyż nie mówiłaś. A gdy wreszcie zaczęłaś mówić, były to słowa niezrozumiałe i trudno byłoby na ich; podstawie domyślić się czegoś o twojej przeszłości…

– Więc co mogę teraz zrobić? – spytałam przez łzy.

– Nic. Nie szukaj, Ewo, ani swoich rodziców, ani dalszej rodziny, bo stracisz na to życie i najpewniej nigdy ich nie znajdziesz. Żyj. Po prostu pięknie żyj. Może kiedyś zdarzy się jakiś przypadek, który ułatwi ci rozwiązanie tej; zagadki. A może wręcz przeciwnie: nigdy nie dowiesz się, kim jesteś i będziesz musiała nauczyć się być z tym szczęśliwa. I tyle. To nie jest niemożliwe. Znam dzieci, które są o wiele bardziej nieszczęśliwe niż ty, właśnie dlatego, że mają rodziców…

Więc nauczyłam się z tym żyć. I nauczyłam się być szczęśliwa ze świadomością, że najpewniej nigdy nie po znam prawdy o swym pochodzeniu. Owszem, często o tym rozmyślam, gdzieś bardzo głęboko tkwi we mnie mały, lecz ostry cierń pamięci, że jestem znajdą, ale już się tego nie wstydzę. Tak jak wierząc w bajkę siostry Amaty, wycinałam fotki młodych, ślicznych par z kolorowych magazynów i snułam marzenia o ich życiu – tak z chwilą poznania prawdy powoli zaczęłam sobie wmawiać, że w byciu znajdą jest coś romantycznego. Tak, nauczyłam się być z tym szczęśliwa…

Prawie każda wychowanka i wychowanek, gdy opuszczają sierociniec, przyrzekają, że będą go odwiedzać. Prawie nikt nie dotrzymuje słowa. Ja słowa dotrzymałam. Skończyłam bardzo dobrą szkołę, potem zdobyłam doskonałe stypendium i uzyskałam dyplom elitarnego zagranicznego uniwersytetu. I przez wszystkie te lata, zawsze gdy miałam czas i okazję, odwiedzałam sierociniec. Niekiedy nawet pędzałam tu całe wakacje lub choćby ich część, zamiast jechać nad morze czy w góry z beztroską studencką grupą. Co mnie tu ciągnęło? Ciągnęły mnie nie zawsze dobre, choć czasem piękne wspomnienia: pamięć okrucieństw Rudej Iwony, Czarnej Anety i Grubej Danki – i pamięć miłości siostry Amaty i ciepłej przyjaźni Cecylii. Siostra Amata do dziś jest mi jak matka, a moja jedyna przyjaciółka Cecylia od ośmiu lat jest przełożoną sierocińca i potrzebuje mego wsparcia. I mojej wiedzy o sierocińcu. Zapewne ciągnie mnie tu też myśl, że dwadzieścia siedem lat temu, gdzieś w tej okolicy, w pobliskim mieście, urwało się moje pierwsze, prawdziwe życie, że gdzieś tu utraciłam kontakt z moim pierwotnym światem, tym światem, który mi się należał. Może właśnie dlatego nadal mieszkam tak blisko tego miasta, na jego przedmieściach? Choć jest tyle większych i ciekawszych miast niż to? Bo ciągle wierzę, że przez przypadek odnajdę koniec tej raptownie zerwanej nici…?

Wierzę też w przeznaczenie. Będąc stale w bliskim kontakcie z sierocińcem, właśnie tu, a raczej dzięki temu – poznałam Adama. Mojego najukochańszego, wspaniałego męża. Siedem lat temu, jako początkujący medyk, Adam przez parę miesięcy zastępował etatowego lekarza sierocińca. Zaś ja przyjechałam, jak zwykle, żeby pomóc Cecylii w jej pracy. Zawsze jej na tym zależało, gdyż uważała, i słusznie, że skoro z powodu swej odmienności doznałam w sierocińcu wielu cierpień, dziś będę umiała rozpoznać wszelką patologię, gdyby tu była obecna. I rozpoznaję ją. Jest. Zawsze jest w takich domach. Widzę ją tam, gdzie nie dostrzegają jej wychowawcy. Przecież Czarna Aneta, Ruda Iwona i Gruba Danka były wzorowymi wychowankami! Nasi opiekunowie właśnie je wyznaczali na liderów młodszych grup! To im ufali, a nie nam, lżonym przez nie, bitym, przypalanym papierosami lub przeżywającym znacznie gorsze rzeczy, których nawet nie chcę wspominać; pragnę o nich raz na zawsze zapomnieć. Tak, nasi wychowawcy, nawet ci pełni najlepszej woli, bywali bardzo naiwni. Dziś to właśnie ja umiem pomóc Cecylii w walce o to, aby sierociniec stał się rodzinnym domem dla sierot, a nie domem pełnym skrytych cierpień, okrucieństwa i nienawiści. Choć pewnie i ja wszystkiego dziś o nim nie wiem…

Ale razem z młodym lekarzem, Adamem, udało się nam w czasie tamtych pierwszych wspólnych wakacji odblokować lęki sześcioletniej dziewczynki, szantażowanej i bitej przez dziewięcioletnią współmieszkankę. Owszem, zrobiłam wtedy coś, czego nie wolno było robić: wiedziona własnymi wspomnieniami i chęcią rewanżu, sprałam tę bezczelni dziewięciolatkę, a zrobiłam to tym chętniej, że wydawało mi się, iż mam przed oczami Rudą Iwonę. Doskonale pamiętałam, że do Rudej Iwony nigdy nie docierały żadne racjonalne czy moralne argumenty. Lanie – metoda oficjalniej niepedagogiczna, o dziwo, dała rezultaty. Dziewięciolatka, łkając, powiedziała, że sprałam ją jak… matka, której nigdy nie miała. Iwonka (tak, ona też miała na imię Iwonka) pojawiła się w sierocińcu jako niemowlę, porzucone przez matkę w miejskim śmietniku, w plastikowym worku. Jej agresywność wynikała z gwałtownej potrzeby zwrócenia na siebie uwagi. Uwaga była bowiem, wedle niej, przejawem; uczucia. Jakiegokolwiek. Iwonka najbardziej cierpiała z powodu obojętności. Dziś to właśnie ona, widząc z daleka mój samochód lub moją sylwetkę, gdy zmierzam od autobusowego przystanku, biegnie, żeby powitać mnie pierwsza.

…więc i teraz jako pierwsza znalazła się przy moim aucie i jeszcze nim wysiadłam, poinformowała mnie z ożywieniem:

– Mamy nowego sierotę. W ogóle nie mówi, ale heca, nie? Prawie niemowa! A może kretyn? Tak mówią dzieci i szczypią go, żeby wydał jakiś dźwięk. On wtedy piszczy; jak ptak. Dżimi Fajczarz przypalał go papierosem, i nic! Opiekuję się nim, wiesz? Bo Dziki Paweł grozi, że jak nadal nic nie powie, to mu wykłuje oko! I on to zrobi, wiesz, bo już raz wykłuł oko kotu…!

Jej słowa zelektryzowały mnie, gdyż przypomniały mi siebie sprzed dwudziestu siedmiu lat. Ale nie chciałam od razu po przyjeździe ruszać na poszukiwanie jakiegoś dzieciaka. Ważniejsze przecież były siostra Amata i Cecylia, których nie widziałam przeszło pół roku. Tęskniłam za nimi, one za mną, a wielominutowe rozmowy telefoniczne nie mogły zastąpić bezpośredniego kontaktu. Zresztą, ograniczałyśmy się wtedy głównie do ich pytań o mojego synka i moich o nim opowieści.

Z Cecylią prawie wpadłyśmy sobie w objęcia, jak długo niewidziane siostry, i, oczywiście, przede wszystkim obejrzałyśmy wszystkie zdjęcia Jonyka. Cecylia oglądała mego synka po raz pierwszy i niestety, nie w oryginale. Fotografie, robione przez mnie, były kolorowe, więc moja przyjaciółka zaśmiała się na widok jasnomarchewkowych, skłębionych włosów Dziecka i zaraz skomentowała:

– … ale gdy fotografowałaś, chyba źle ustawiłaś obiektyw i odblask światła powoduje, że twój synek ma na zdjęciu każde oko w innym kolorze – powiedziała, oglądając największą i najlepszą fotografię.

– Nareszcie ktoś to spostrzegł – westchnęłam z ulgą. – Jonyk rzeczywiście ma jedno oko zielone, a drugie niebieskie, tymczasem Adam upiera się, że to bzdura! Podobno to się wyrówna z wiekiem, a ta marchewka na głowie mu ściemnieje.

– Byle nie stała się buraczkiem. Ale Jonyk? Cóż to za imię?! – spytała zdziwiona Cecylia. – Coś tam mówiłaś przez telefon, ale niewiele zrozumiałam…

– Miał być Janek, lecz urzędnik wypisujący akt urodzenia był w sztok spity szampanem – zachichotałam, a Cecylia razem ze mną. – Imię oczywiście zmienimy w urzędowych dokumentach, to żaden kłopot, ale jakoś ciągle nie mamy czasu. Więc na razie Janek jest Jonykiem, co zresztą mnie się bardziej podoba…

– A skąd się wzięło to gigantyczne kocisko, które na wszystkich zdjęciach siedzi koło twego niemowlaka? Gdy na niego patrzę, odczuwam niemal lęk! O kocie nie wspominałaś przez telefon – powiedziała z wyrzutem Cecylia. – Czy nie widzisz, że on jest większy, niż twój synek?! Przecież może mu zrobić krzywdę!

20
{"b":"87905","o":1}