Weterynarz pokiwał głową i wręczył mi cztery złociste pigułki. Miałam Kotykowi dawać co dzień jedną, powtarzając przy tym słowo: „Kaph”.
– Że jak? – zdziwiłam się. – Jakie „kaf”, dlaczego,,kaf’?
– Kot nadstawia uszu, słysząc to słowo, i bezwiednie połyka pigułkę, choć normalnie usiłowałby ją wypluć, a nawet mógłby niechcący ugryźć panią w palec… – poinstruował mnie weterynarz.
– Coś podobnego… – zamyśliłam się. – Czego też ci naukowcy nie wymyślą. Żyjemy w przeciekawych czasach.
– To bardzo stara wiedza, a nie nowa – pokręcił głową lekarz, pożegnał się i poszedł.
O dwunastej piętnaście zatelefonował Adam.
– Odwołałem tego weterynarza. Dałem znać na pogotowie dla zwierząt, że jest już niepotrzebny, bo Kot zdrowieje.
– Zadzwoniłeś za późno, bo i tak był. Ale nie wziął honorarium – odparłam.
– Jakiś uczciwy człowiek – powiedział Adam. – Pewnie nie zdążyli go powiadomić, że wizyta odwołana.
– Być może. Adam, czy ty pamiętasz jakichś ludzi o nazwisku Cesarz?
Adam parsknął śmiechem.
– Nie i nie chciałbym się tak nazywać. Brzmi zbyt dostojnie. Czemu pytasz?
– Bo ja skądś znam tego weterynarza i on powiedział, że poznaliśmy się u Cesarzowej.
– Aha. A pamiętasz, że gdy sprowadziliśmy się tu, na osiedle, to musieliśmy po kolei składać wizyty u prawie wszystkich mieszkańców, bo taki tu obyczaj? W ciągu paru miesięcy złożyliśmy tych wizyt chyba z setkę. Być może byli tam jacyś Cesarzowie. Pewnie więc nadal są, ale my nie bierzemy udziału w życiu towarzyskim osiedla. Może to źle? Choć gdy patrzę na naszą najbliższą sąsiadkę, to mam odmienne zdanie…
Zachichotałam i odłożyłam słuchawkę. Potem z ciekawości zerknęłam do książki telefonicznej. Nie, żadni Cesarzowie nie mieszkali na naszym osiedlu, choć mieszkało tu aż czterech Królów. „Pewnie panu doktorowi, z powodu zaawansowanego wieku, pomyliły się tytuły…” – zaśmiałam się.
Resztę dnia spędziłam między Jonykiem, Kotykiem, ogrodem i komputerem. Tę okropną, zagadkową przygodę 1 jej groźne konsekwencje chyba mieliśmy już za sobą, a Kotyk z każdą chwilą dochodził do zdrowia. Jonyk zaś – cóż za mądre Dziecko! – w ogóle nie rozdrapywał gojących się zadrapań, zresztą na noc założyłam mu na rączki dwie miękkie, frotowe skarpetki. Był tylko zły, bo nie mógł łapać kocura za ogon…