Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jeszcze cię złapię – mruknął do siebie Feliks.

Tymczasem musiał znaleźć jakieś spokojne miejsce na nocleg. O ile się nie mylił, gdzieś na obrzeżach miasta widział skromny pensjonat, znajdował się on jednak za daleko od kanałów, a żniwiarz wolał spędzić noc blisko nich, tak na wszelki wypadek. Poza tym wcale nie uśmiechało mu się płacenie za niewygodne łóżko i dyskusyjnie czystą pościel. Za to nieco na północ od parku były ogródki działkowe – idealne miejsce na nocleg o tej porze roku.

Szybko odnalazł działkę ze skromną, ale schludną altaną. Jednym susem przesadził wysoki płot i wylądował na miękkiej ziemi. Ostrożnie lawirując między rzędami warzyw, dotarł do małego, drewnianego domku, dawno temu pomalowanego na kolor niebieski. Oczywiście był zamknięty na kłódkę, ale Feliks szybko sforsował łomem zabezpieczenie i stanął w niewielkim pomieszczeniu. Tak jak się tego spodziewał – było w miarę czyste, nie pachniało stęchlizną, a po meblach nie biegały myszy. W kącie stała stara wersalka, a na stoliku obok czajnik elektryczny. Nie potrzebował niczego więcej.

Częstując się zapasami gospodarzy, zaparzył sobie herbatę, a w jednej z szafek znalazł dwie konserwy nieco po terminie ważności, które – choć paskudne w smaku – pozwoliły wypełnić żołądek. Potem położył się na wersalce, przykrył kocem i zapatrzył w ciemny sufit. Może i niejedna osoba oskarżyłaby go o włamanie i kradzież, ale przecież zostawi po sobie porządek, a nowa kłódka, nieco wody i dwie konserwy to niewielka zapłata za bezpieczeństwo, jakie zapewni właścicielom działki oraz innym z tej okolicy.

¢

Pierwszy został gwałtownie wyrwany ze snu. Otworzył szeroko oczy i usiadł na łóżku, wciągając powietrze głęboko w płuca. Nawet przez sen poczuł uwolnienie ogromnej energii, a to mogło znaczyć tylko jedno – Nadia znalazła właśnie nowe ciało.

Nie zapalił nagiej żarówki, woląc pozostać w ciemnościach. Przyłożył palce do skroni i skupił się. Najpierw ujrzał rozbity samochód i zakrwawioną kobietę za kierownicą. Ale to nie wystarczyło, potrzebował jeszcze czegoś.

Wyciszył się i skupił na wspomnieniu tego, co widział – droga, las i w końcu to co najważniejsze, czyli przewrócony słupek drogowy. Z jego pomocą mógł określić dokładnie miejsce.

Od razu sięgnął po telefon i wykręcił numer.

– Blank? – odezwał się. – Wyślij potępieńców na drogę numer dwadzieścia, sto osiemdziesiąty ósmy kilometr.

¢

Feliks był już na nogach, gdy pierwsze promienie słońca rozjaśniły niebo. Posprzątał po sobie altankę, a następnie przemył twarz w wodzie ze studni i wyruszył na miasto. Sporo czasu zajęło mu odnalezienie sklepu otwartego o tak wczesnej porze, ale świeże, jeszcze ciepłe bułki na śniadanie mu to wynagrodziły.

Wciąż dyskretnie się rozglądał, szukając tajemniczego prześladowcy, ale nie było po nim śladu.

Potem poszedł do najbliższego obuwniczego, gdzie kupił kalosze. Co prawda na zagłębianie się do kanałów burzowych, nawet gdy ostatnio nie padał deszcz, wolałby wędkarskie wodery, ale szukanie odpowiedniego sklepu zajęłoby mu znacznie więcej czasu.

W końcu, gdy słońce wspięło się wysoko na firmament, a ludzie pędzili do pracy, skierował się w stronę dzikszej części parku, tej, o którą nikt nie dbał, gdzie między grubymi pniami drzew gęsto rosły krzewy. Gdzie nie było latarni, a miejscowi wydeptali tylko kilka wąskich ścieżek.

Feliks wyjął z plecaka latarkę oraz łom, czołówkę wcisnął na głowę, odchylił delikatnie zardzewiałą kratę i przez wąską szparę przecisnął się do kanału, dokładnie blokując wejście, aby nikt niepowołany nie ruszył jego śladami.

Początkowy odcinek kanału był zawalony gruzami, śmieciami oraz nawianymi z zewnątrz liśćmi. Cuchnął wilgocią oraz stęchlizną. Woda stała tu do połowy łydki, a w powietrzu unosiły się chmary komarów zbudzonych ze snu.

Feliks obejrzał się za siebie – odległe wyjście powoli gasło, zaś przed nim ziała ciemność. Latarka oświetlała tylko kawałek drogi oraz okrągłego betonowego korytarza pokrytego zielono-białymi liszajami. Woda i błoto chlupotały pod kaloszami, lecz na razie cisza nie była konieczna. Bezkost z pewnością zaszył się gdzieś głębiej.

Po kilkunastominutowej wędrówce żniwiarz dotarł do większego pomieszczenia, gdzie kanał się rozwidlał. Dokładnie obejrzał każde wejście, a jedyny ślad, który dostrzegł, to podłużne zarysowania na szarym, wapiennym nalocie przy prawym korytarzu. Było to niewiele, ale nie miał żadnej innej wskazówki.

Im dalej szedł, tym wyżej stała woda. Pożałował, że nie poprosił Magdy o sprawdzenie prognozy pogody na najbliższe godziny. Podczas ulewy kanały wypełniały się wodą, a on nie miał zamiaru się tu utopić, ale było już za późno – jego telefon stracił zasięg.

Przy kolejnym rozwidleniu musiał wybrać kanał na chybił trafił, bo choć spędził tam dobrych kilka minut, nie dojrzał żadnego śladu. Wciąż dało się odczuć zapach wilgoci i odrobiny zgnilizny, ale powietrze tutaj było znacznie czystsze – w końcu nie wędrował po ściekach, a po kanałach burzowych, gdzie była dość niezła wentylacja powietrza.

Jego kroki odbijały się echem od okrągłych ścian i przeplatały z dudnieniem samochodów najeżdżających na studzienki kanalizacyjne. W oddali dało się słyszeć szum wody.

Kilka razy natrafił na korytarze wiodące pionowo w górę, gdzie po starych, zardzewiałych drabinkach można było się wspiąć do metalowych studzienek i wydostać na powierzchnię. Feliks starał się notować w pamięci każde takie wyjście, gdyby nagle go potrzebował. Co jakiś czas znaczył ścianę kredą, bo choć miał bardzo dobrą orientację, wolał się nie zgubić w podziemiach z bezkostem czającym się gdzieś w mroku.

Ciemność napierała na niego z każdej strony, a latarka nie dawała zbyt wiele światła. Czuł się tutaj, jakby trafił do zupełnie innego świata, mrocznego, zapomnianego i śmiertelnie niebezpiecznego.

Po godzinie dotarł prawdopodobnie pod centrum miasta, gdyż tutaj kanały były nieco większe, zbudowane ze starych cegieł.

– Przeklęta bestia znalazła sobie naprawdę dobre lokum – mruknął Feliks, ponownie stając przed rozwidleniem korytarza.

Tym razem z jednej odnogi powiało odorem gnijącego mięsa.

– Mam cię, draniu!

Żniwiarz wyjął z plecaka łom i wsunął go za pasek od spodni. Przełożył latarkę do lewej dłoni, w prawą chwytając myśliwski nóż. Liczył, że zaskoczy bezkosta.

Feliks był zawodowcem. Dobrze wiedział, co robi, i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, z czym przyjdzie mu się zmierzyć, dlatego jego serce przyspieszyło, a w organizmie zaczęła krążyć adrenalina. Z każdą chwilą smród rozkładającego się mięsa nasilał się, w zamkniętej przestrzeni wywołując mdłości, choć Feliks starał się jak mógł oddychać tylko ustami.

Szum wody wciąż odbijał się echem po kanałach, dzięki czemu żniwiarz nie musiał martwić się, że jego kroki zostaną usłyszane.

Zapach stał się nie do zniesienia, co znaczyło, że był już naprawdę blisko celu. Zatrzymał się, nasłuchując, ale do jego uszu nie dotarł żaden nienaturalny dźwięk. Wziął kilka głębszych oddechów, uspokajając serce, które zaczęło bić jak oszalałe. Jego organizm bronił się przed tym, co zamierzał zrobić. Ciało, jeszcze nie w pełni przyzwyczajone do tego, kto je zamieszkiwał, buntowało się. Nogi mu drżały, jakby chciały uciekać, dłonie spociły się, choć w kanałach temperatura była niska, włoski na karku zjeżyły się, a żołądek sprawiał wrażenie, jakby zamierzał pozbyć się ostatniego posiłku. Mimo woli Feliks pomyślał, że jeżeli tu zginie, to prawdopodobnie nikt go nie odnajdzie do czasu, aż jego ciało poniesie deszczowa woda i wypluje całe okaleczone i sponiewierane gdzieś na obrzeżach miasta.

Dosyć tego! – postanowił, usiłując skupić się tylko i wyłącznie na zadaniu, które musiał wykonać. Jeżeli nie pozbędzie się bezkosta, ten znów zabije. Wylezie na górę i dopadnie kolejnego bezbronnego człowieka, albo zaatakuje w ciemnościach niczego nieświadomą grupę entuzjastów miejskiej eksploracji.

61
{"b":"725614","o":1}