Stopy stawiał powoli i ostrożnie, a światło latarki skierował w dół.
Po kilku minutach, które zdawały się wiecznością, wyszedł zza zakrętu i bardziej wyczuł, niż ujrzał bezkosta. Uniósł nieco latarkę, a jego oczom ukazała się duża, bezkształtna masa. Dopiero po chwili udało mu się rozróżnić kończyny i łeb bezkosta, który leżał zwinięty na dnie kanału. Woda omywała go wartkim strumieniem. Stwór nie spał – tak naprawdę nawi nie potrzebowali snu. Gdy były najedzone, trwały w zawieszeniu między światem rzeczywistym, a tym nierealnym.
Jeżeli Feliksowi uda się podejść do niego i wbić mu nóż prosto w serce, a zaraz potem w drugie, to polowanie może skończyć się szybko.
Zdjął plecak, żeby mu nie przeszkadzał, i zawiesił go na metalowym haku wystającym ze ściany. Wstrzymał oddech, wiedząc, że nawet najmniejszy szmer może wybudzić potwora. Łom wciśnięty za pasek obijał się o udo żniwiarza, dodając mu otuchy. Jeszcze chwila, kilka sekund, a wszystko się skończy, park znów będzie bezpiecznym miejscem.
Feliks wzrokiem namierzył miejsce, gdzie będzie najłatwiej wbić nóż tak, aby sięgnął jednego z serc. Niestety drugie było na razie zasłonięte długą łapą.
Uniósł ostrze, wiedząc, że będzie musiał włożyć w cios całą swoją siłę, aby przebić się przez grubą skórę oraz ewentualne chrząstki, na które może natrafić.
Ostrze błysnęło w świetle latarki w tym samym momencie, kiedy poszarpane dziury służące za nozdrza rozszerzyły się, wciągając obcy zapach. Paszcza otworzyła się, wywalając na zewnątrz język.
Nóż opadł na szarą skórę, przebijając kolejne jej warstwy, aż zagłębił się po samą rękojeść, sięgając serca.
Bezkost wrzasnął rozdzierająco i poderwał się w górę, przebierając niezgrabnie łapami. Każda z nich była wyposażona w długie, ostre pazury, a Feliks przykucnął, aby uniknąć spotkania z nimi. Latarka wypadła mu z dłoni i potoczyła się w wodzie, oświetlając teraz kawałek ściany pokrytej zielono-białym zaciekiem.
Ranny stwór miotał się w ciasnym tunelu, wyjąc dziko.
Żniwiarz odczołgał się na bezpieczną odległość i spojrzał na potwora z mieszaniną obrzydzenia, strachu i podziwu. Odrobinę nad miejscem, gdzie większość stworzeń ma obojczyk, z szarej skóry wystawała rękojeść noża. Nie sposób było go teraz wyciągnąć. Podobnie jak zbliżyć się do bezkosta na tyle, aby zadać drugi, tym razem śmiertelny cios. Kanał był za ciasny, Feliks od razu zostałby rozszarpany przez ostre pazury.
Nagle bezkost przestał się miotać, stanął pewnie na czterech łapach, wciągnął w nozdrza powietrze i skierował bezoki łeb wprost na żniwiarza. Paszcza rozwarła się, między zębami pękło kilka nitek śliny, a długi ozór chlasnął w powietrzu.
Feliks błyskawicznie odwrócił się i popędził tunelem przed siebie. Niedaleko, za jakieś kilkaset metrów, powinno znajdować się przestronne pomieszczenie, gdzie korytarze rozwidlały się. Tam ponownie zaatakuje potwora.
Słyszał za sobą chlupot wody pod łapami bezkosta, to, jak jego pazury skrzypią, odbijając się od betonowych ścian. Czuł na karku gorący, cuchnący oddech. Jeżeli stwór dopadnie go tu, w wąskim tunelu, żniwiarz zginie.
Latarka na czole dawała niewiele światła, ale to wystarczyło, aby Feliks mógł zobaczyć, jak ściany tunelu gwałtownie się rozszerzają. Jeszcze chwila, a znajdzie się w przestronnym kanale. Wtem usłyszał świst i trzask dartego materiału. Na plecach poczuł najpierw podmuch powietrza, a potem rozdzierający ból. Rzucił się do przodu, potoczył po twardej podłodze, rozchlapując płytką wodę, która wcale nie złagodziła upadku. Uderzenie o ziemię wycisnęło z jego płuc całe powietrze.
Bezkost nie zdołał wyhamować i gdy człowiek padł przed nim, popędził do przodu, depcząc po nim. Zatrzymał się kilka metrów dalej, gdzie było więcej miejsca i wyprostował się, opierając się na wszystkich łapach. Powoli obrócił łeb w stronę człowieka, wciągając w nozdrza powietrze i rozkoszując się zapachem świeżej krwi.
Feliks zdawał sobie sprawę z tego, że pozostanie w tym samym miejscu oznacza pewną śmierć. Z trudem pozbierał się z ziemi i na czworakach rzucił się w bok. Upiorny łeb jeszcze nie zwrócił się w jego stronę, więc miał kilka sekund na ocenę sytuacji.
Zgrabiałymi z zimna palcami sięgnął za pasek, gdzie tkwił łom. Jednak jego palce natrafiły na pustkę. Nerwowo zaczął klepać się po biodrach, ale broni tam nie było. Powiódł wzrokiem po kanale, aż ujrzał łom leżący w miejscu, gdzie wcześniej upadł.
Przymknął oczy, skupiając się na swoim zadaniu. Rana na plecach promieniowała ostrym bólem, naciągnięte mięśnie i obite kości pulsowały tępo. Nie może zawieść ponownie. Bo co się stanie, jeśli zginie? Magda może wpaść na głupi pomysł szukania go, a w mrocznych tunelach, zamiast jego ciała, natknie się na czekającą na nią bestię.
Nie! – pomyślał stanowczo.
Rzucił się w bok i przeturlał po ziemi, chwytając łom. Bezkost natychmiast go namierzył. Przez ułamek sekundy obaj tkwili w bezruchu, a potem ruszyli prosto na siebie.
¢
Nadia miała niewiele czasu. Nie wiedziała, jak ją wytropili, ale byli w tym piekielnie dobrzy. I szybcy. Kiedy zobaczyła na ulicy pierwszego potępieńca, myślała, że to przypadek, ale wtedy ten spojrzał gdzieś poza nią i niedostrzegalnie skinął głową.
Nadia w ostatniej chwili skręciła na podwórko domku jednorodzinnego. Jedno spojrzenie za siebie wystarczyło, żeby ujrzała kolejnych dwóch rosłych mężczyzn.
– Cholera! – zaklęła i zerwała się do biegu.
Przeskoczyła nad dziecięcymi zabawkami rozrzuconymi na trawie, dopadła wysokiego ogrodzenia, wspięła się na nie i wylądowała miękko po drugiej stronie. Za sobą usłyszała basowy krzyk. Zorientowali się, że ich dostrzegła.
Pędziła przed siebie, a ludzie oglądali się za nią zdziwieni. Musiała znaleźć się jak najdalej od potępieńców. Nie poradziłaby sobie z nimi sama, nie w tym ciele.
Zerknęła przez ramię. Goniło ją dwóch mężczyzn. Pomimo masywnych ciał, poruszali się nad wyraz szybko, wciąż zmniejszając dystans.
Złapała ją kolka, płuca nie były w stanie nabrać wystarczająco dużo powietrza, a stopy bolały od niewygodnych butów. W tym stanie nie ucieknie zbyt daleko.
Podjęła decyzję w biegu, wciąż się rozglądając. Nieważne, co się z nią stanie. Musi ostrzec Feliksa oraz innych.
Wykonała gwałtowny skręt, omal się przy nim nie przewracając, i wpadła na kolejne zadbane podwórko. Szybko oceniła sytuację i rzuciła się w krzaki za drewnianą altanką. Nie zważając na sińce i zadrapania, skuliła się w zielonej gęstwinie, modląc się, żeby jej nie dostrzegli.
Po kilku sekundach na podwórko dotarło dwóch potępieńców. Zwolnili biegu, rozglądając się.
– Tam! – krzyknął jeden. Nie czekając na kolegę, pobiegł do ogrodzenia i przeskoczył je.
Nadia poczekała jeszcze chwilę, aż obaj znikną jej z oczu, a potem pamiętając, że gdzieś w okolicy jest jeszcze trzeci napastnik, lekko pochylona podbiegła do domu, łapiąc po drodze okropną rzeźbę surykatki, która zapewne miała być trawnikową ozdobą.
Bez zastanowienia cisnęła surykatką w okno. Zdjęła bluzę, zawinęła nią rękę i usunęła resztki szyby z framugi. Chwilę później stanęła w czystej kuchni, w której tylko resztki jedzenia na stole sugerowały, że mieszkańcy opuścili rano dom w pośpiechu.
Nadia, łapiąc oddech, przemierzyła pomieszczenia na parterze, szukając telefonu. Nie znalazła go. Wbiegła na piętro, zajrzała do jednego pokoju, drugiego, zaś w trzecim – stanowczo zbyt różowym, jak na gust kogokolwiek, kto nie jest dziewczynką w wieku ośmiu lat – stał na biurku komputer.
– Bingo.
Włączyła urządzenie, niecierpliwie czekając, aż się uruchomi. Opierając się o ścianę, dyskretnie wyjrzała przez okno. Na końcu ulicy stał jeden potępieniec i rozglądał się na boki.
Na monitorze zaczęły pojawiać się ikonki.
Do mężczyzny na końcu ulicy dołączył kolega, machnął w stronę domu, w którym znajdowała się Nadia, po czym obaj powoli ruszyli w kierunku budynku.