Jednak zanim dziewczyna zdołała wyszarpnąć łom z ziemi, usłyszała kolejny warkot. Wypuściła broń z rąk i sięgnęła do drugiej kieszeni. Sypnęła ziołami w kolejnego psa, który z wyciem odbiegł w las.
– Mateusz?!
– Tutaj. – Z olbrzymią ulgą ujrzała w końcu w ciemnościach potężną sylwetkę chłopaka. Wstąpiły w nią nowe siły.
– Trzymaj. – Wcisnęła mu w ręce gałąź szakłaku. – Jakby jakiś się jeszcze pojawił, zdziel go tym.
– Tym? – zapytał z niedowierzaniem, spoglądając na gałązkę nie grubszą niż palec.
– To gałąź z drzewa szakłaku. Pomoże – odparła, odwracając się od Mateusza i świecąc latarką po ciemnych pniach drzew.
– Jak niby ma mi…
Nagle Magda usłyszała szelest liści i poczuła, jak Mateusz odsuwa się od niej. Rozległ się świst cienkiej gałązki i bolesny skowyt.
– To działa! – stwierdził odkrywczo chłopak.
– No co ty nie powiesz – mruknęła, zwracając snop światła w miejsce, gdzie przed chwilą uciekł ogar. – Szakłak parzy nawich, gdy tylko ich dotknie. Gdzie dziki myśliwy?
– Ten facet na koniu? Nie wiem… ja…
Magda oparła się dłonią o pień drzewa i poczuła pod palcami coś gęstego i lepkiego.
– Co jest, do diabła? – Poświeciła latarką na rękę umazaną czymś czarnym.
Przesunęła słup światła po otaczających ją pniach. Wszystkie były pokryte czarną mazią.
– Wracamy do samochodu – zadecydowała w końcu i powoli, wciąż nasłuchując, ruszyła przed siebie.
Mateusz zrobił krok za nią, ale nagle przyklęknął na ziemi.
– Co jest? – Magda odwróciła się w jego stronę.
Najpierw oświetliła jego bladą, lekko zdziwioną twarz, a potem przesunęła snop światła niżej, na jego zakrwawione dłonie.
– Jesteś ranny? – Przypadła do niego.
– Nie wiem…
Magda oświetliła go latarką i już po chwili ujrzała dziurę w spodniach na łydce. Materiał wokół niej był przesiąknięty krwią.
– Niech to! – sapnęła i rozejrzała się bezradnie. – Nie możemy tak iść do samochodu. Jeśli zostawisz za sobą krwawy ślad, myśliwy nas znajdzie.
Jednym ruchem odwiązała z szyi kolorową chustkę i zawiązała ją na łydce Mateusza, który syknął z bólu.
– Ciesz się, że tylko tak cię załatwił. No już, w górę.
Pomogła mu stanąć i zarzuciła sobie na barki jego ramię.
– Chodźmy, zanim wróci. Masz szakłak?
– Ten patyk? Tak.
Droga przez las zajęła im sporo czasu. Mateusz ledwo szedł, a pod Magdą uginały się nogi. Przystawali co chwilę, aby odpocząć i nasłuchiwać, czy dzikie psy nie wrócą. Oboje drżeli nerwowo za każdym razem, gdy usłyszeli jakikolwiek szelest. Z olbrzymią ulgą powitali widok stojącego na poboczu samochodu.
Magda wyjęła kluczyki spod kłody, posadziła Mateusza na siedzeniu pasażera, a sama usiadła za kierownicą, starając się uspokoić kołaczące serce. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Magda? Co to było? – zapytał Mateusz, przerywając ciszę. – Nic nie widziałem, dopóki tuż przede mną nie pojawił się ten facet na koniu, a potem ocknąłem się w środku lasu.
Dziewczyna powoli spojrzała na chłopaka. Wpatrzyła się w jego bladą twarz i oczy, które w tej chwili wydawały się zupełnie czarne.
– Dziki myśliwy – odparła cicho. – Ja myślałam, że to ściema… Że on wcale się tak nie zachowuje… Ktoś musi opatrzyć twoją ranę.
– Nie musi, nie jest aż tak źle – zapewnił słabo. – A poza tym, co powiedzielibyśmy na pogotowiu?
– Nie mówiłam o pogotowiu. Jeśli zranił cię myśliwy albo użarł któryś z ogarów, zwykły lekarz może nie być w stanie pomóc.
Mateusz rozszerzył oczy.
– Oczywiście mogłeś zaczepić o jakąś gałąź, ale mimo wszystko nie chcę ryzykować – skłamała, usiłując go pocieszyć.
Uśmiechnęła się słabo, mając nadzieję, że chłopak nie wyczuje jej paniki.
Magda odpaliła silnik i ruszyła. Już wiedziała, do kogo udać się po pomoc. Choć wcale nie będzie łatwo – przemknęło jej przez myśl.
Zerknęła na zegarek. Pierwsza w nocy. Trochę późno, ale byli przecież w sytuacji kryzysowej.
– Gdzie jedziemy? – zapytał Mateusz.
– Do człowieka, który nam pomoże – odparła, na moment odrywając wzrok od ciemnej drogi. Jej towarzysz zdawał się blednąć z każdą chwilą, a gdy spojrzała na niego ponownie kilka minut później, miał przymknięte oczy, a szczękę mocno zaciśniętą.
– Wytrzymaj jeszcze trochę – szepnęła.
Magda jechała nieprzepisowo. I to bardzo, ale zależało jej na czasie, bo obawiała się, że w żyłach Mateusza właśnie krąży trucizna. Nieustannie przekraczała prędkość i dwa razy przejechała skrzyżowanie na czerwonym świetle. Po dwóch godzinach zatrzymali się wreszcie przed niewielkim, zaniedbanym domkiem w miasteczku zwanym Czarną Wodą.
– Mateusz? – szepnęła, potrząsając jego ramieniem. – Jesteśmy na miejscu.
– Na miejscu? – powtórzył, wyglądając przez okno. – Jesteś pewna?
– Chodź. – Wysiadła z samochodu i otworzyła drzwi od strony pasażera. – Ostrożnie.
Stanęli na koślawym chodniku przed zmurszałym płotem.
– Magda, ja nie wiem… – zawahał się Mateusz. – Powinienem wracać do domu.
– Chodź i nie narzekaj. – Niemal siłą pociągnęła go w stronę furtki, którą otworzyła kopnięciem, a gdy przez nią przeszli, także zamknęła ją stopą.
Przez zaniedbany ogród prowadziła wąska, wyłożona płytami ścieżka.
– Czasem mógłby skosić trawę – mówiła nieco nerwowo Magda, ciągnąc za sobą kulejącego chłopaka. – Waldemar jest dość specyficzny – dodała głośniej – ale jestem niemal pewna, że w głębi duszy to naprawdę dobry człowiek.
Zapukała do podniszczonych drzwi pokrytych łuszczącą się farbą. Odczekała kilka sekund, a gdy nic się nie stało, zapukała ponownie.
Mateusz coraz bardziej się chwiał, jakby zaraz miał runąć na ziemię.
Magda nabrała duży haust powietrza i kilka razy łupnęła w drzwi pięścią.
W środku domku rozległ się hałas, a tuż za nim poleciała wiązanka kwiecistych przekleństw.
– Czy ci już zupełnie odbiło?! – rozległo się zza drzwi, w których, sądząc po odgłosach, ktoś właśnie przekręcał kolejne zamki. – Daj mi wreszcie spokój…
Magda i Mateusz spojrzeli po sobie. Ona z przepraszającym uśmiechem, on jakby żałował, że dał się wciągnąć w całą tę historię.
A przecież sam nalegał, żeby jechać.
– Nie ścigają cię żadne hordy piekielne! Jesteś po prostu schizofrenikiem! – Drzwi otworzyły się gwałtownie, a pierwsze co dwójka przyjaciół dostrzegła, to uniesiony wysoko pogrzebacz.
Trzymał go niski, szczupły mężczyzna ubrany w poplamiony podkoszulek i paskudne spodenki. Na widok przybyszów zmarszczył brwi i przyjrzał się im bliżej, mrużąc oczy – pogrzebacza nie opuścił.
– Dobry wieczór. To ja, Magda – odezwała się dziewczyna, ale mężczyzna wciąż przypatrywał się jej badawczo.
Potem przeniósł spojrzenie na Mateusza.
– Na Boga! Panie Waldemarze! – wybuchła w końcu Magda. – To ja i mój przyjaciel. Potrzebujemy pańskiej pomocy.
– Feliks?
– Nie, Mateusz.
Mężczyzna wciąż się wahał, ale dziewczyna po prostu zrobiła krok w jego stronę tak, że musiał cofnąć się w głąb przedpokoju.
– No dobrze już – mruknął. – Po co te nerwy? Chodźcie do salonu.
W domu śmierdziało stęchlizną, niepranymi ubraniami i przypalonym obiadem. Ciemny korytarz o brudnych ścianach oświetlała tylko jedna goła żarówka. Magdzie coś chrupnęło pod butem, ale jakoś nie miała ochoty sprawdzać, co to było.
Weszli do salonu, który prezentował się tylko odrobinę lepiej niż przedpokój. Tapety, podobnie jak brązowa meblościanka i tandetny żyrandol, pamiętały jeszcze czasy komuny, a spod dywanu wystawało zielonkawe linoleum.
Magda posadziła Mateusza na starej wersalce i odwróciła się do Waldemara, który stanął w drzwiach.
– Żniwiarz? – zapytał, zapalając papierosa.
– Nie, człowiek. Zaatakował go dziki myśliwy.
– Myślałem, że on nie atakuje ludzi.