Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Chyba nic mu nie było – stwierdził lekko Mateusz.

Jednak Magda już go nie słuchała. Ujadanie i tętent były coraz bliżej, odbijały się echem po lesie, sprawiały, że włoski na całym ciele stawały dęba. Znikąd zerwał się porywisty wiatr, który wył w koronach drzew, szarpał gałęziami i strącał na ziemię liście. A gdy tylko jego pierwszy powiew uderzył w Magdę, szarpiąc jej włosami i połami kurtki, dziewczyna już wiedziała, co pędzi przez las.

– Do samochodu! – krzyknęła.

– Co? – Chłopak odwrócił się do niej i zrobił kilka kroków do przodu, gdy nagle wicher uderzył ze zdwojoną siłą.

– Uważaj! – wrzasnęła Magda, wbiegając za samochód.

Raptem spomiędzy drzew wypadła sfora olbrzymich czarnych psów, które ujadały wściekle. Dziewczyna widziała ich długą, zmierzwioną sierść, białe zęby i czerwone, gorejące ślepia. Bestie minęły Mateusza, który zdawał się nie do końca świadom tego, co się wokół niego działo. I właśnie wtedy z lasu wyjechał jeździec. Czarny płaszcz załopotał na wietrze, ostrze włóczni błysnęło, a ciężkie kopyta zadudniły na asfalcie. Magda zasłoniła głowę niczym dziecko, mając nadzieję, że dziki myśliwy jej nie zauważy. Wtem Mateusz krzyknął, a potem zapadła cisza. Wicher przeminął wraz z diabelską jachtą i popędził dalej na północ.

– Mateusz? – Magda pozbierała się z ziemi, opierając się o samochód. – Mateusz?!

Jednak chłopaka nie było już na drodze. Zniknął razem ze sforą psów i dzikim myśliwym.

Magda stanęła na środku drogi, bezradnie wodząc wokół wzrokiem.

– Mateusz!!!

Poczuła nieprzyjemną pustkę w żołądku. Nogi się pod nią ugięły, kiedy z przerażeniem zdała sobie sprawę z tego, co właśnie się stało.

– Jasna cholera, zabrał go! – Przyłożyła dłoń do ust, gdy zrobiło jej się niedobrze. – Zabrał go!

Co robić? Co robić?!

Ręce jej się trzęsły, więc zacisnęła mocno pięści, wbijając sobie paznokcie w skórę.

– Nie zostawię go – powiedziała cicho i stanowczo. – Słyszysz?! – wrzasnęła w ślad za diabelską jachtą. – Nie zostawię!!!

W ułamku sekundy podjęła decyzję, co pozwoliło jej się nieco uspokoić. Dopadła do samochodu, gwałtownie otworzyła drzwiczki i zaczęła przetrząsać torebkę leżącą na siedzeniu. Chwilę trwało, zanim natrafiła na telefon i wybrała numer.

– Odbierz – warknęła do słuchawki. – Do diabła, odbierz. No już! – niemal krzyknęła, ale jedyne, co słyszała, to przeciągający się sygnał oczekiwania na połączenie.

– Niech cię szlag, Feliks!

Schowała telefon do kieszeni, zapaliła lampkę w samochodzie i na powrót zaczęła wyrzucać rzeczy z torebki.

– To nie, to też nie… – mruczała pod nosem. – Mam! – W jednej kieszeni wylądował woreczek z suszonymi liśćmi ruty oraz sproszkowanym korzeniem czarnego bzu, a w drugiej torebka z solą. Za pasek spodni wsunęła patyk szakłaku, nie dłuższy niż jej ramię.

– Co jeszcze? – zastanawiała się głośno.

Wysypała zawartość torebki na siedzenie. Na tapicerce znalazły się resztki czarnego prochu, a na wycieraczkę potoczyły się kevlarowe kule. Magda gorączkowo rozgarnęła palcami wszystkie przedmioty, ale żaden z nich nie był użyteczny w tym przypadku.

– Szlag – mruknęła, wyjmując kluczyk ze stacyjki.

Trzasnęła drzwiczkami, po czym zajrzała na tylne siedzenie, ale i tam nie było nic przydatnego. Bez większych nadziei otworzyła bagażnik i zaczęła przeglądać wszystkie rzeczy, przyświecając sobie latarką.

– Trójkąt, apteczka, szmaty… – mamrotała.

Nagle jej palce wyczuły coś zimnego. Odruchowo zacisnęła je na metalowym, długim przedmiocie.

– Kto by pomyślał? – Uśmiechnęła się, wyjmując łom.

Zatrzasnęła bagażnik i rozejrzała się. Metr dalej, w rowie, leżała kłoda. Magda schowała pod nią kluczyki, wzięła głęboki wdech i ruszyła w stronę ciemności.

Zawahała się, gdy stanęła na skraju starego lasu, który najwyraźniej pomimo upływu setek lat wciąż należał do pradawnych stworzeń, w które niegdyś wierzyli ludzie.

– Muszę mu pomóc – szepnęła i jednym susem przesadziła rów.

Po kilku krokach otoczyła ją ciemność. Noc była bezksiężycowa, pochmurna, nie widziała nawet własnych stóp. Nie chciała zapalać latarki, bo wtedy byłaby widoczna z bardzo daleka, ale po prostu nie mogła iść dalej w tych ciemnościach. Snop światła oświetlił przed nią pas starego lasu. Im dalej zapuszczała się w gąszcz, tym dzikszy się stawał – natrafiała na coraz więcej przeszkód, takich jak krzewy jeżyn i malin, przewrócone pnie i wystające z ziemi korzenie.

Co kilkanaście kroków zatrzymywała się i uważnie nasłuchiwała, ale las milczał, a wycie i ujadanie psów dawno temu umilkło.

– Północ, muszę iść na północ! – szeptała do siebie. – Tylko gdzie, do diabła, jest ta północ?

Bez gwiazd i w ciemnościach miała nikłe szanse, żeby wyznaczyć kierunek, w którym prawdopodobnie udał się dziki myśliwy.

Chłodny metal trzymany w dłoni dawał jej odrobinę otuchy, ale Magda doskonale wiedziała, że nie ze wszystkim będzie potrafiła sama sobie poradzić. I wcale nie bała się ludzi czy zwierząt. Wbrew powszechnym opiniom, prawdopodobieństwo spotkania innego człowieka – i to takiego o złych zamiarach – w lesie o tej godzinie było znikome. A poza tym gdyby jednak na kogoś wpadła, pewnie byłby jeszcze bardziej przestraszony niż Magda. Zwierzęta też raczej nie stanowiły problemu – jeśli nie wejdzie bezpośrednio do gniazda i nie zagrozi młodym, to żadne stworzenie jej nie skrzywdzi. Niestety w przeciwieństwie do wielu ludzi Magda bardzo dobrze wiedziała, co jeszcze ukrywa się w ciemnych ostępach lasu. Przecież sama ścigała właśnie jednego z tych stworów.

Dziki myśliwy zawsze był pokutującą duszą, która za grzechy popełnione za życia nocami przemierzała konno gęste puszcze w otoczeniu sfory dzikich psów. Dawniej w niektórych wsiach wierzono, że porywa ludzi i wiezie ich na północ, w stronę morza, ale Magda jeszcze nigdy nie słyszała, żeby rzeczywiście coś takiego zrobił.

Jeśli wzrok jej nie zawodził, w oddali ujrzała drzewa o ton jaśniejsze od czerni. Od razu skierowała się w tamtą stronę i już po chwili znalazła się na niewielkiej, leśnej polanie. Spojrzała w niebo, które przejaśniło się nieco, ale te kilka gwiazd, które zobaczyła, nic jej nie powiedziało.

– Gdzie jestem? – zastanawiała się, gdy jedna z chmur przesunęła się, odsłaniając konstelację w kształcie litery „w”. – Nareszcie! – ucieszyła się.

Co prawda gwiazdozbiór Kasjopei nie był aż tak dokładnym wyznacznikiem północy, ale pozwolił Magdzie nieco skorygować kierunek. Mimo to im dalej zagłębiała się w las, tym większa rezygnacja ją ogarniała. Jaka była szansa, że znajdzie Mateusza w tych ciemnościach? I że on nadal żyje…

Na samą myśl o tym, że coś mogło mu się stać, odruchowo przyspieszyła kroku.

Co ja powiem jego rodzinie? – pomyślała z przestrachem.

Liście szeleściły pod jej stopami, a latarka oświetlała niewielki kawałek lasu. Nagle usłyszała gardłowe warczenie. Gwałtownie rozejrzała się wokół, ale nic nie dostrzegła. Warkot powtórzył się, a po nim rozległ się trzask łamanej gałęzi.

Magda jedną ręką rozwiązała tasiemkę na woreczku z suszonymi ziołami, wciąż nie wyjmując go z kieszeni, potem chwyciła garść soli. Dłoń coraz mocniej zaciskała się na łomie.

– Won! – usłyszała nagle.

– Mateusz? – zapytała, świecąc latarką wokół.

– Magda? Uważaj, te psy…

Zanim skończył mówić jeden z ogarów wyszedł z cienia i stanął naprzeciwko dziewczyny. Jego czerwone ślepia gorzały nienawiścią. Łeb trzymał nisko, obnażając wszystkie zęby. Kroczył ku niej powoli na długich łapach, a po chwili sprężył się do skoku.

Magda uderzyła łomem, jednak nie trafiła. Straciła równowagę i poleciała na ziemię. Zaskoczony pies wylądował na czterech łapach tuż przy niej. Dziewczyna – niewiele myśląc – sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej garść soli, którą rzuciła prosto w wielki pysk. Pies zaskomlał, zaczął trzeć łapami łeb i tarzać się w liściach. Magda zerwała się na nogi i wbiła mu łom między żebra. Nawi zawył i znikł.

37
{"b":"725614","o":1}