Feliks błyskawicznie odwrócił głowę w stronę starszego mężczyzny i przeszył go spojrzeniem, aż ten cofnął się o krok.
– Widział go pan?
– No przecież mówię! Widziałem samego diabła. Miał kopyta niczym kozioł…
– Wcześniej mówił pan, że długie pazury.
– Pazury miał przy przednich łapach. I nie miał oczu, a widział. Patrzyłem, jak podąża za tamtym człowiekiem!
– Gdzie?
– Tu, w parku. Zadzwoniłem na policję, ale mnie wyśmiali – przyznał trochę ciszej. – Bo nie wierzą w samego diabła! A ty, młody człowieku, wierzysz? – zapytał i utkwił wodniste oczy w Feliksie.
– O tak. Nie tylko wierzę, ale wiem, że on istnieje. A teraz powiedz mi, dziadku, o jakich tunelach mówiłeś?
– Pod całym miastem ciągnie się labirynt kanałów burzowych. Ciemne miejsce, pełne rozkładu i zgnilizny, idealne dla wysłannika Szatana!
– Coś jeszcze?
– Apokalipsa nadcho…
– Coś o tym konkretnym diable? – przerwał staruszkowi, ale ten pokręcił głową. – W takim razie dziękuję za pomoc.
– Jesteś za młody na egzorcystę – orzekł mężczyzna. – Ale znałem kiedyś jednego i miał w oku ten sam błysk co ty.
– Nie jestem egzorcystą – przyznał Feliks. – Ale wiem, co należy zrobić z diabłem.
Skinął starszemu panu na pożegnanie i odszedł.
Kanały burzowe odprowadzające wodę zdawały się idealnym siedliskiem dla bezkosta. Ciemne, wilgotne, na tyle niedostępne i obrzydliwe dla większości ludzi, że niewielu tam zaglądało. Mógł wyleźć z nich praktycznie w samym środku miasta, aby szukać świeżej krwi. Ostatnią ofiarę dopadł przed kilkoma dniami. Zostało więc niewiele czasu, zanim pojawi się na powierzchni i znów zabije. Feliks musiał się spieszyć, aby go odnaleźć i unicestwić.
Studzienki odpływowe były rozmieszczone licznie w całym mieście. Większość ludzi nie zwracała na nie uwagi. Czy właśnie jednej z nich używa bezkost? Gdy nie jest opity krwią, jego ciało jest zdolne do przeciskania się przez naprawdę małe otwory. Nie aż takie, jak wierzyli kiedyś ludzie, bo nigdy nie zmieściłby się w szparze pod drzwiami ani w dziurce od klucza, ale studzienka powinna mu wystarczyć. Gorzej, gdy jest pełen krwi, więc musi mieć jakieś inne wejście do kanałów burzowych. Zamiast szukać go na ślepo, wystarczy zaczepić jakiegoś miejscowego.
Dwie młode dziewczyny spacerujące po parku z psem zapytane o to, wymieniły spojrzenia, a potem wskazały palcami na bardziej zarośniętą stronę parku.
– Ale nie wejdziesz do środka – powiedziała jedna z nich. – Wszystkie wejścia są zakratowane.
– A poza tym tam śmierdzi – dodała druga.
Feliks podziękował im i ruszył we wskazanym kierunku. Wejście do kanałów było łatwe do znalezienia – masywna betonowa konstrukcja wystająca z gąszczu. Feliks stanął na jej szczycie i spojrzał w dół na szerokie rozlewisko. Nieco dalej płynęła wąska rzeczka. Przeszedł wzdłuż betonowej krawędzi do miejsca, gdzie łączyła się ona z łagodną górką i zszedł niżej. Brodząc po kostki w wodzie i błocie, stanął naprzeciwko trzech dużych okrągłych wejść do kanałów. W każdym z nich tkwiła zardzewiała, gruba krata.
Feliks stał przez chwilę w błocie i wpatrywał się w nieco zarośnięty zielenią betonowy blok. Wokół śmierdziało stęchlizną i zgniłymi liśćmi, ziemia zaś była tak podmokła, poprzecinana malutkimi strużkami, że nie pozostał na niej najmniejszy ślad. Pierwsza i druga krata były mocno przytwierdzone do ściany, a pod zawiasami widać było rdzawe nacieki sugerujące, że od bardzo dawna nikt ich nie ruszał. Za to trzecia krata zdawała się być nieco pod kątem, miejscami zwisały z niej grudki ziemi i szlamu, a na rdzawym zacieku na ścianie osiadł jaśniejszy cementowy pył.
Żniwiarz podszedł do kraty, stanął z boku i pociągnął za metal, który bez problemu oderwał się od ściany i runął w błoto z głośnym mlaśnięciem.
– Cwaniak – ocenił Feliks.
Nie dość, że bezkost znalazł sobie tak obszerną kryjówkę, do której mało kto w ogóle zaglądał, to jeszcze potrafił zamknąć za sobą drzwi. Było to dość rzadkie zjawisko, ale nikt nigdy nie mówił, że nawi to bezrozumne istoty potrafiące myśleć tylko o ludzkiej krwi.
Żniwiarz zajrzał do kanału i zrobił kilka kroków do przodu. Otoczył go zapach zgnilizny, błota i wilgotnego betonu. Żeby wejść dalej będzie potrzebował latarki, bo nawet jego wzrok zawiedzie w ciemności czarnej niczym smoła, która panowała głębiej. Ponadto zrobiło się już późno, park spowiła wieczorna szarówka, a kiedy wyszedł na zewnątrz, na niebie nie było nawet śladu po słońcu. Bezkost powinien być jeszcze nasycony po poprzedniej ofierze, więc nie było ryzyka, że w nocy znów wylezie na żer, jednak każdy dobrze wiedział, że stwory jego pokroju są najbardziej aktywne w nocy. Jeżeli Feliks chciał mieć pewność, że go zaskoczy, co znacznie ułatwiłoby mu unicestwienie bezkosta, musiał wrócić tu za dnia.
Kratę blokującą wejście do kanału ustawił tak, żeby nikomu czasem nie przeszło przez myśl, że jest ona ruchoma. Nie chciał mieć na sumieniu kolejnych ofiar bezkosta.
Potem wrócił do samochodu i zrobił przegląd rzeczy znajdujących się w bagażniku.
Dobrze, że Magda trzyma tu tyle gratów – przemknęło mu przez myśl, kiedy się pakował.
Do plecaka wrzucił między innymi dobrą latarkę, czołówkę, sól, zioła i szakłak. Na wszelki wypadek dodał też małą buteleczkę z krwią świętego Jana.
Do paska spodni przyczepił pochwę z myśliwskim bagnetem, który zasłonił koszulką. Żadna ustawa o broni nie zakazywała noszenia tego, ale nie chciał zwracać na siebie zbytniej uwagi.
Właśnie upychał do plecaka łom, gdy rozdzwonił się jego telefon. Muszę zmienić tę kretyńską melodyjkę – przemknęło mu przez myśl.
– Co jest? – zapytał.
– I jak? Kto go zamordował? – usłyszał pełen zainteresowania głos Magdy.
– Bezkost. Prawdopodobnie ukrywa się w kanałach pod miastem.
– A to cwaniaczek.
– Nie będę dziś tam schodził, poczekam do jutra. Pewnie będę wtedy poza zasięgiem. A u ciebie wszystko w porządku?
– Taa, nudy jakich mało – westchnęła. – Zrobiłam dla ciebie kolację, ale skoro nie wrócisz za szybko, dam ją psu.
– Ani mi się waż!
– Dobra, już dobra – rzekła ugodowo. – Tylko uważaj tam na siebie, okej?
– Ty też. I…
– Co?
– Nic, muszę kończyć. Trzymaj się.
Rozłączył się i pochylił, udając, że szuka jeszcze czegoś w bagażniku, lecz kątem oka obserwował mężczyznę, który siedział na ławce w parku w cieniu drzew. Stąd Feliks nie mógł dostrzec jego twarzy, ale rosły, krótko ogolony facet nie wyglądał na takiego, który często przesiaduje w parku, by rozkoszować się świeżym powietrzem. Tym bardziej, że tego samego typa widział już wcześniej.
Feliks wyprostował się i nonszalancko zamknął samochód, wciąż udając, że nie zauważył mężczyzny, który go śledził. A potem ruszył do parku. Zaczai się na nieznajomego gdzieś między drzewami i dowie się, dlaczego ten za nim łazi.
Przez kilka minut kluczył parkowymi ścieżkami pogrążonymi w szarówce, aż w końcu zszedł z nich i zagłębił się w zaniedbane chaszcze. Stanął za grubym pniakiem i czekał.
I czekał…
Skupił się na wszystkich odgłosach otoczenia – szczekaniu psów, krzyczących do siebie w oddali ludziach, szumie przejeżdżających samochodów.
Lecz kroków nie słyszał. Sekundy przeciągały się w minuty i nikt nie nadchodził. Nie może być aż tak dobry w skradaniu się – pomyślał Feliks, wyglądając zza drzewa. Jednak w okolicy nikogo nie było.
– Co jest? – szepnął sam do siebie.
Nagle usłyszał szelest z innej strony. Odwrócił się błyskawicznie, napinając wszystkie mięśnie, gotów na konfrontację.
Zza krzaków wybiegł pies, niuchając przy ziemi i kręcąc młynka ogonem. Chwycił w pysk patyk i spojrzał na Feliksa uradowany ze swojego znaleziska. W oddali rozległ się gwizd. Pies obrócił się w tamtą stronę, zamarł na sekundę, a potem jak strzała popędził do właściciela.
Żniwiarz wrócił na ścieżkę. Tak jak mógł się tego spodziewać – po mężczyźnie, który prawdopodobnie go śledził, nie było śladu.