Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozmyślając o przeszłości, Waldemar przysnął w fotelu. Ze snu wyrwało go walenie do drzwi.

Lekarz zerwał się na równe nogi i rozejrzał nieprzytomnie po pokoju. Chwilę trwało, zanim zorientował się, gdzie jest i co się dzieje. Łomot powtórzył się.

– Niech ich diabli – mruknął, wziął do ręki pogrzebacz i wyszedł na korytarz.

– Otwórz! To ja! – krzyknął ktoś za drzwiami.

Waldemar odetchnął lekko, ale nie odłożył pogrzebacza.

– Czego znowu? – warknął, otwierając drzwi.

– Widziałem go! – sapnął mężczyzna w średnim wieku, wciskając się do domu. – Zamknij szybko drzwi! Chyba mnie śledzi!

– Kto? Co?

Mężczyzna, drżąc na całym ciele, wyjrzał przez judasza na zewnątrz.

– Chyba poszedł… Ale nie, coś tam jest. O mój Boże! On nas zabije! – zaczął jęczeć niespodziewany gość.

– Gauza, uspokój się – warknął Waldemar, odepchnął go od drzwi i sam wyjrzał na zewnątrz. – Nic tam nie ma.

– Na pewno? Ja wiem, że to za mną szło! – krzyknął nienaturalnie wysokim tonem starszy mężczyzna. Ponownie zerknął na ulicę, wciąż drżąc ze strachu.

– Ile razy mam ci powtarzać, że jesteś schizofrenikiem i masz manię prześladowczą? – odparł zmęczonym tonem Waldemar i skierował się do salonu

– Ale tym razem było inaczej! – zapewnił Gauza, drepcząc tuż za nim.

Waldemar usiadł w fotelu, zapalił papierosa i wpatrzył się w znajomego.

Jak zwykle był ubrany w gruby, wełniany sweter i paskudne, stare spodnie na kant. Okulary ze szkłami grubymi niczym denka od słoików sterczały mu na długim nosie. Szpakowate włosy, zazwyczaj zaczesane tak, aby ukrywać zakola i łysinę na czubku głowy, teraz stroszyły się we wszystkie strony. Niebieskie, wodniste oczy nie przestawały niespokojnie badać otoczenia.

– Wywalą cię kiedyś z roboty za te głupoty – stwierdził spokojnie Waldemar.

– W pracy się pilnuję i nic nie mówię – odparł Gauza.

Usiadł na kanapie, ale po chwili zerwał się z niej, żeby odchylić ciężkie zasłony i wyjrzeć na ulicę.

– Kiedyś się złamiesz. – Waldemar zaciągnął się papierosem.

– Nie dam im się złamać – zapewnił hardo gość.

– Aha, jasne. Ciekawe tylko, jak nowe pokolenie młodych, ambitnych ludzi ma się rozwijać, skoro uczy ich taki świr.

– Mam już blisko do emerytury – mruknął Gauza.

– A wtedy już w ogóle nie dasz mi spokoju.

– Waldemar. – Mężczyzna zwrócił niespodziewanie trzeźwe spojrzenie na lekarza. – Tym razem widziałem to naprawdę. Jestem tego pewien. Było inaczej niż zazwyczaj, kiedy rzeczywiście mam omamy. To coś… ten pies… istnieje naprawdę. Wracałem z parku, a on stał pod moim domem i wpatrywał się w moje drzwi. Był olbrzymi. Jak cholerny koń! Miał czerwone, gorejące ślepia. Aż słabo mi się robi, gdy tylko go sobie przypomnę. Był cały czarny, miał zmierzwioną sierść i śmierdział zgnilizną.

– To był pewnie wilczur twojej sąsiadki. – Waldemar machnął ręką.

– To nie był jej pies! – krzyknął piskliwie nauczyciel.

– Siadaj, uspokój się, naleję ci kielicha…

– Ty myślisz, że potrzebuję wódki?! Wtedy to dopiero bym miał wizje! Aż dreszcz mnie przechodzi, kiedy przypomnę sobie, jak jego łańcuch brzęczał po asfalcie!

– Łańcuch? – zainteresował się nagle lekarz, pochylając się w fotelu.

Popiół z papierosa, którego trzymał między pożółkłymi palcami, bezszelestnie spadł na linoleum.

– Przecież mówię! Wielkie bydlę o czerwonych oczach!

– Ale miał łańcuch?

– Tak!

– Słyszałeś kiedyś o zwidach?

– Nie mam żadnych zwidów!!!

Gauza poderwał się z kanapy i zaczął nerwowo krążyć po pokoju.

– Nie to mam na myśli. Zwid to coś pomiędzy pokutującą duszą, a upiorem… – Gauza przeżegnał się. – Czasem przybiera zoomorficzną postać, na przykład czarnego psa z łańcuchem.

– Groźny jest? Będzie szedł moim tropem, aż mnie dopadnie?!

– A skąd mogę to wiedzieć? – Waldemar wsunął do ust niemal zapomnianego papierosa.

– Przecież jesteś specjalistą od tych rzeczy!

– Nie jestem, tylko ich leczę i słyszę to i owo. Z tego co mówili, zwid nie robi ludziom krzywdy… Chyba. Ale ponoć potrafi nieźle przestraszyć.

Gauza opadł bezsilnie na wersalkę.

– I co ja mam teraz zrobić? Przecież nie wrócę do domu, jak to coś siedzi pod moimi drzwiami.

Waldemar zastanowił się przez chwilę.

– Masz telefon? Zadzwonię do… – zawahał się, ale doskonale wiedział, kto ma do niego najbliżej. Pozostali już dawno do niego nie zaglądali. – Jest taki jeden koleś, który zrobi coś z tym kundlem. A ty możesz zostać u mnie na noc… jeśli chcesz.

¢

W nocy Magdę obudził dzwonek telefonu.

– Tak? – zapytała sennie, nie podnosząc głowy z poduszki.

– Muszę pomówić z Feliksem – usłyszała.

– Pan Waldemar? Co się stało?

– Chyba mam dla niego zlecenie.

– Chwila.

Magda przetarła oczy, wstała i boso wyszła z pokoju. Dom pogrążony był w ciszy i ciemności. Najpierw zajrzała do sypialni Feliksa, ale zasłane łóżko wskazywało, że jeszcze nie położył się spać. Wciąż lekko zaspana, przykładając jedną dłoń do ściany, zeszła na dół. Stary zegar wybił jedenastą wieczorem.

– Feliks? – Dziewczyna weszła do salonu, gdzie w fotelu drzemał żniwiarz. – Telefon do ciebie.

Wręczyła mu telefon, ale zamiast wracać do łóżka, przysiadła na kanapie, z marnym skutkiem usiłując usłyszeć Waldemara.

– Wielki, czarny i śmierdzący? – dopytywał Feliks. – Na pewno miał łańcuch? Bo w hycla bawić się nie będę, nie zamierzam wyłapywać zwykłych psów. Szczególnie, jeśli mają właściciela – dodał ironicznie. – Dobrze, zaraz wyjeżdżam. Kiedy będę? Jak dojadę.

Rozłączył się i kilka razy stuknął telefonem w otwartą dłoń.

– I co? – zapytała z niecierpliwością Magda.

– Kolegę Waldemara nastraszył zwid.

– Zwid? Ale super! – ucieszyła się dziewczyna, ale mina jej zrzedła pod karcącym spojrzeniem Feliksa. – To znaczy źle, ale jeszcze nie widziałam zwida.

– I nie zobaczysz – mruknął Feliks, wstając z fotela.

Oddał jej telefon i skierował się do przedpokoju.

– A właśnie, że zobaczę, bo jadę do Czarnej Wody z tobą! – krzyknęła i zerwała się z kanapy.

– Jesteś w pidżamie – przewrócił oczami. – Nie będę czekał, aż się ubierzesz.

– Daj mi minutę. W międzyczasie możesz naszykować trochę krwi świętego Jana – rzuciła przez ramię, wbiegając na schody. – Bo zużyliśmy mu cały jego zapas! – krzyknęła, będąc już na piętrze.

Wpadła do swojego pokoju niczym burza, chwyciła pierwszą z brzegu bluzkę, wywróciła się, wciskając się w spodnie, ale minutę później znalazła się na dole, zarzucając kurtkę na ramiona.

– Co tak długo? – zapytała Feliksa, który wychodził właśnie z piwnicy z butelką pełną przeźroczystego płynu.

Żniwiarz tylko pokręcił głową.

– Ja prowadzę – dodała na wszelki wypadek, zdejmując z haczyka kluczyki.

Półtorej godziny później zaparkowali pod małym, zaniedbanym domkiem.

Waldemar otworzył im drzwi, dzierżąc pogrzebacz w dłoni. Jak zwykle.

– To co z tym zwidem? – zapytał od razu Feliks.

Lekarz zmierzył go wzrokiem, jakby oceniał jego nowe ciało, a na koniec skrzywił się z niezadowoleniem.

– Stał ponoć pod domem Gauzy jeszcze dwie godziny temu – odparł w końcu.

Weszli do salonu, gdzie na starej wersalce siedział roztrzęsiony mężczyzna pod sześćdziesiątkę. W dłoniach gniótł chusteczkę higieniczną.

– To jest ten schizofrenik? – Żniwiarz spojrzał na niego, kładąc podróżną torbę na krześle.

– Wypraszam sobie! Żaden gówniarz nie będzie… – oburzył się Gauza.

– To jest żniwiarz – wtrącił zmęczonym głosem Waldemar. – Ma kilkaset lat.

– Ach… Chyba że tak… – Nauczyciel spuścił z tonu. – A ty? – spojrzał na Magdę.

– Człowiek, ma szesnaście lat – powiedział Waldemar.

– Dwadzieścia – poprawiła nieco urażona Magda.

– Mniejsza z tym. Opowiedz im, co widziałeś – zwrócił się do Gauzy.

Mężczyzna ze szczegółami opowiedział o spotkaniu ze zwidem.

– Pozbędziecie się go, prawda? – zapytał. – Ten diabeł nie będzie siedział pod moim domem co noc?

54
{"b":"725614","o":1}