Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dzięki. Muszę już iść – powiedział Aleks, chowając karteczkę do kieszeni. – Posiedziałbym jeszcze z tobą, ale mama się wścieka, jak włóczę się po mieście, zamiast się uczyć. Wystarczy, że Mateusza ciągle nie ma w domu.

– Biedak, wciąż pracuje. – Magda pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Ja nie wiem, co on robi, ale na pewno nie pracuje. Tata ostatnio narzeka, że wciąż się urywa z pracy, a nawet kiedy pracuje, to nie potrafi się na niczym skupić.

– Och? – zdziwiła się dziewczyna.

– Ale rodzice są zgodni co do tego, czyja to wina.

– Tak?

– Twoja. – Aleks wyszczerzył wszystkie zęby w uśmiechu. – To cześć!

Magda, lekko czerwona na twarzy, pomachała mu na pożegnanie, stojąc w drzwiach księgarni.

– Pięknie, zaraz będzie, że przeze mnie zszedł na złą drogę – mruknęła.

Po południu, kiedy skończyła pracę, poszła na zakupy i wróciła do domu późnym wieczorem. Feliks znów gdzieś się włóczył – pewnie wyszedł pobiegać – więc z braku zajęcia i towarzystwa, poszła szybko spać.

¢

Waldemar włączył telewizor i usiadł w fotelu, lecz już po chwili obraz zaczął tak śnieżyć, że nie był w stanie nic zobaczyć.

– Przeklęty gruchot – warknął, wstając.

Podszedł do urządzenia i kilka razy uderzył dłonią w obudowę, ale nic to nie dało – wręcz przeciwnie, teraz nawet dźwięk się popsuł.

– Wyrzucę cię na złom – zagroził, wyłączając telewizor.

Wieczór był jeszcze wczesny i nie chciało mu się spać. Zresztą… ostatnio kiepsko sypiał.

Odszukał pod gazetami na stole pełną popielniczkę i paczkę papierosów. Wsunął jednego do ust i zapalił, rozkoszując się dymem wypełniającym płuca, a potem zaczął kaszleć.

– Niech to diabli – mruknął.

Sięgnął po szklankę, ale ta była pusta. Mamrocząc pod nosem przekleństwa, przeszedł do kuchni i napił się wody bezpośrednio z kranu, opierając o zlew dłoń z tlącym się papierosem.

– Zjadłbym coś. – Zajrzał do lodówki, ale był tam tylko kawałek kiełbasy, który już kilka dni wcześniej zaszedł bielą. – Umyje się.

Kiełbasa może i była mokra, ale przynajmniej już nie śmierdziała.

– Kiedy ja się tak stoczyłem? – zastanawiał się, wracając do salonu.

Już dawno temu odtrącił rodzinę, żona go zostawiła, wyrzucili go ze szpitala całe wieki wcześniej. Od tamtej pory żył samotnie, lecząc tych, których nie stać było na lepszego lekarza, albo tych, którzy nie chcieli, aby zadawano im zbyt wiele pytań typu „kto pana dźgnął nożem?” czy „te rany wcale nie wyglądają na ugryzienia psa”.

Waldemar nie przebierał w pacjentach – leczył każdego, kto zapukał do jego drzwi, nieważne, czy była to ofiara czy napastnik. Liczyło się tylko to, że płacili. I choć szanowani obywatele omijali go szerokim łukiem, czuł się stosunkowo bezpiecznie wśród wszelkich mętów społeczeństwa, bo żaden z nich nie wiedział, kiedy trafi pod jego nóż, a lepiej nie zadzierać z lekarzem.

Wyjątkową grupą, którą leczył, byli żniwiarze. Czasem płacili mu mnóstwo pieniędzy, czasem nie mieli grosza przy duszy. Innym razem dawali mu zioła lub krew świętego Jana. A zdarzało się też, że płacili przysługami.

Jako dziecko Waldemar widział cienie oraz słyszał szepty tam, gdzie nikogo nie było. A lodowaty wiatr, który nie wywoływał wśród innych ludzi żadnych większych uczuć, przejmował go dreszczem.

Waldemar nie raz zastanawiał się, czy to między innymi dlatego wybrał medycynę. Chciał być człowiekiem, który twardo stąpa po ziemi i nie wierzy w żadne paranormalne bzdury. Gdy kończył staż, chciał przepracować kilka lat w szpitalu, a potem założyć własną klinikę i zarabiać mnóstwo pieniędzy.

Wtedy trafiło do niego to dziecko. Chłopiec złamał rękę – nic niezwykłego u energicznego dzieciaka. Lecz gdy jego matka na chwilę wyszła, zostawiając ich samych, chłopak powiedział, że widział upiora.

– Wierzy pan, że one istnieją? – zapytał.

– Oczywiście, że nie – odparł pewnym tonem Waldemar. – Byłeś zaspany, mózg wymyśla czasem różne niestworzone rzeczy, kiedy ciało już się obudzi, a umysł śpi. To jest zupełnie normalne. Duchy nie istnieją.

Chłopiec pokręcił głową.

– Nie spałem i wiem, co widziałem. Mama mi nie wierzy, ale on wszedł do domu sąsiada, a ten następnego dnia już nie żył.

Waldemar zbył dzieciaka. Dopiero co przekonał samego siebie, że nie ma żadnego nadprzyrodzonego świata, że to wszystko to tylko owoc zbyt bujnej wyobraźni. Nie chciał wysłuchiwać takich historyjek.

Minęły zaledwie trzy dni, gdy na pogotowiu znów znalazł się ten sam chłopiec. Ze złamaną ręką wszystko było w porządku, ale na udzie miał obficie krwawiącą ranę, jakby pogryzł go duży pies. Waldemar zrobił wszystko, co było w jego mocy, ale gdy już udało mu się zatamować krwotok, chłopiec zmarł. Zrozpaczona matka krzyczała o potworze, który napadł na jej dziecko.

Później Waldemar często zastanawiał się, czy gdyby już wtedy zaczął czytać, szukać pomocy, mógłby cokolwiek zrobić i ocalić chłopaka. Tego już nigdy się nie dowie.

Tamtej nocy spił się do nieprzytomności, a następnej, samemu nie wiedząc dlaczego, udał się pod dom chłopca.

Stał po drugiej stronie ulicy i wpatrywał się w budynek, zastanawiając się nad słowami dziecka i jego matki. Czyżby to rzeczywiście było coś więcej niż zwykłe zwierzę?

Nagle zobaczył mężczyznę, który stał oparty o płot kilkanaście metrów dalej. Wyglądał podejrzanie. Może to właśnie on zaatakował dziecko, raniąc je? I nagle Waldemar usłyszał coś i poczuł smród rozkładającego się ciała, a po chwili, po raz pierwszy w życiu, ujrzał tak wyraźnie to, czego zawsze się obawiał.

Następnych kilku sekund nie pamiętał. Nigdy nie potrafił ich przywołać, jego mózg zamknął się na to wspomnienie. Był pewien jedynie tego, że okropny stwór rzucił się na niego, a ten dziwny facet ocalił mu życie. Potem jakimś cudem znaleźli się w mieszkaniu Waldemara.

– Przeklęty upiór – mówił mężczyzna, który przedstawił się jako Feliks, żniwiarz, jakby cokolwiek z tego miało znaczenie dla młodego lekarza. – Nie mogłem namierzyć jego grobu, więc musiałem czatować przez dwie noce na jego żerowisku. Żebym tylko zdążył dzień wcześniej. – Uderzył pięścią w dłoń. – To ten upiór zabił chłopca – dodał wyjaśniającym tonem.

– Nie umiałem zatamować krwotoku – powiedział nieprzytomnie Waldemar. – Gdybym tylko…

– Nie mogłeś mu pomóc. Trupi jad krążył w jego żyłach. To jedna z najgorszych trucizn.

– On nie był otruty!

– Ależ był. To wasze metody nie potrafią tego wykazać.

– Co pan w ogóle robi w moim domu?! – Waldemar poczuł się, jakby obudził się z głębokiego transu. – Proszę natychmiast wyjść!

– Dobrze. – Intruz uniósł obie dłonie, próbując go uspokoić. – Ale dziś widziałeś upiora. A to tylko początek. Jak ktoś raz je zobaczy, już zawsze będzie je widział. Jakbyś miał jakieś problemy, skontaktuj się ze mną. – Podał mu kartkę z adresem.

Lekarz zamknął za nim drzwi, a kartkę rzucił na stół. Potem przeciąg zrzucił ją pod kanapę.

Waldemar już nigdy nie otrząsnął się po tych wydarzeniach. Stał się opryskliwy i nie stronił od kieliszka, za co w końcu wyrzucono go z pracy.

Dwa lata później, kiedy wciąż nie uporządkował swojego życia, znalazł pod kanapą starą kartkę z adresem. Jak tylko na nią zerknął, wróciły wydarzenia, o których zdawałoby się, że zapomniał. I kiedy sąsiadka zawodziła, że jej dom jest nawiedzony, skontaktował się z Feliksem, jakby przed samym sobą chciał dowieść, że to wszystko nie dzieje się naprawdę.

A jednak. Waldemar nie mógł temu zaprzeczyć, gdy zobaczył prawdziwego ducha. Martwiec – jak nazywał go Feliks – był zaskakująco silny i nieźle poturbował żniwiarza. Na widok jego ran w Waldemarze obudził się lekarski instynkt i nie wypuścił Feliksa z domu, zanim go nie pozszywał. Plotka, że istnieje lekarz, który leczy żniwiarzy, szybko rozeszła się po kraju i od tej pory do drzwi Waldemara pukał już nie tylko margines społeczeństwa. Mężczyzna szybko nauczył się rzeczy, o których nikt nie wspominał na uniwersytecie. Na przykład tego, że rany zadane przez nawich goją się znacznie lepiej, kiedy poleje się je krwią świętego Jana. Wydawało się to być wbrew zdrowemu rozsądkowi… ale tak samo rzecz miała się z duchami i upiorami, prawda?

53
{"b":"725614","o":1}