Nie myślę taić przed wami, święci mężowie, że Fenicjanie mają więcej zręczności od Egipcjan. Nasz bogacz, zanim by mi pożyczył sto talentów, robiłby surowe miny, nastękałby się, wytrzymał mnie z miesiąc, a w końcu wziąłby ogromny zastaw i jeszcze większy procent.
Zaś Fenicjanie, którzy lepiej znają serca książąt, dają nam pieniądze nawet bez sędziego i świadków.
Arcykapłan był tak zirytowany spokojnym szyderstwem Ramzesa, że umilkł i zaciął usta.
Wyręczył go Mentezufis zapytawszy nagle:
— Co byś, wasza dostojność, rzekł, gdybyśmy zawarli z Asyrią traktat oddający jej północną Azję razem z Fenicją?…
Mówiąc tak utkwił oczy w twarz następcy. Ale książę odparł całkiem spokojnie:
— Powiedziałbym, że tylko zdrajcy mogliby namówić faraona do podobnego traktatu.
Obaj kapłani poruszyli się: Mefres podniósł ręce do góry, Mentezufis zacisnął pięści.
— A gdyby wymagało tego bezpieczeństwo państwa?… — nalegał Mentezufis.
— Czego wy ode mnie chcecie?… — wybuchnął książę. — Wtrącacie się do moich długów i kobiet, otaczacie mnie szpiegami, ośmielacie się robić mi wymówki, a teraz jeszcze zadajecie mi jakieś podstępne pytanie. Otóż mówię wam: ja, choćbyście mnie mieli otruć, nie podpisałbym takiego traktatu… Na szczęście, nie zależy to ode mnie, tylko od jego świątobliwości, którego wolę wszyscy musimy spełniać.
— Więc cóż byś zrobił, wasza dostojność, będąc faraonem?…
— To, czego wymagałaby cześć i interes państwa.
— O tym nie wątpię — rzekł Mentezufis. — Ale co wasza dostojność uważasz za interes państwa?… Gdzie mamy szukać wskazówek?…
— A od czegoż jest najwyższa rada?… — zawołał książę, tym razem z udanym gniewem. — Powiadacie, że składa się z samych mędrców… Więc niechby oni wzięli na swoją odpowiedzialność traktat, który ja uważam za hańbę i zgubę Egiptu…
— Skądże wiesz, wasza dostojność — odparł Mentezufis — że właśnie tak nie postąpił wasz boski rodzic?…
— Więc po co wy mnie o to pytacie?… Co to za śledztwo?… Kto wam daje prawo zaglądać w głąb mego serca…
Ramzes udawał tak mocno oburzonego, że aż uspokoili się obaj kapłani.
— Mówisz, książę — odezwał się Mefres — jak przystało na dobrego Egipcjanina. Przecie i nas bolałby podobny traktat, ale bezpieczeństwo państwa niekiedy wymaga chwilowego poddania się okolicznościom…
— Ale co was zmusza do tego?… — wołał książę. — Czy przegraliśmy wielką bitwę, czy już nie mamy wojsk?…
— Wioślarzami okrętu, na którym Egipt płynie przez rzekę wieczności, są bogowie — odparł uroczystym tonem arcykapłan — a sternikiem Najwyższy Pan wszelkiego stworzenia. Nieraz zatrzymują oni albo i skręcają statek, ażeby ominąć niebezpieczne wiry, których my nawet nie dostrzegamy. W takich wypadkach z naszej strony potrzebną jest tylko cierpliwość i posłuszeństwo, za które wcześniej lub później spotyka nas hojna nagroda przewyższająca wszystko, co może wymyślić śmiertelny człowiek.
Po tej uwadze kapłani pożegnali księcia, pełni otuchy, że choć gniewa się na traktat, lecz go nie złamie i zapewni Egiptowi czas potrzebnego mu spokoju. Po ich odejściu Ramzes wezwał do siebie Tutmozisa. A gdy znalazł się sam na sam z ulubieńcem, długo hamowany gniew i żal wybuchnął. Książę rzucił się na kanapę, wił się jak wąż, uderzał pięściami w głowę i płakał.
Wylękniony Tutmozis czekał, aż księcia ominie atak wściekłości. Następnie podał mu wody z winem, okadził go kojącymi wonnościami, wreszcie usiadł przy nim i zapytał o przyczynę niemęskiej rozpaczy.
— Siądź tu — rzekł następca nie podnosząc się. — Czy wiesz, dzisiaj jestem już pewny tego, że nasi kapłani zawarli z Asyrią jakiś haniebny traktat… Bez wojny, nawet bez żadnych żądań z tamtej strony!.. Czy domyślasz się, ile tracimy?…
— Mówił mi Dagon, że Asyria chce zagarnąć Fenicję. Lecz Fenicjanie już mniej są zatrwożeni, gdyż król Assar ma wojnę na północno-wschodnich granicach. Siedzą tam ludy bardzo waleczne i mnogie, więc nie wiadomo, jak skończy się wyprawa. W każdym razie Fenicjanie będą mieli parę lat spokoju, co im wystarczy do przygotowania obrony i znalezienia sprzymierzeńców…
Książę niecierpliwie machnął ręką.
— Oto widzisz — przerwał Tutmozisowi — nawet Fenicja uzbroi się, a może i wszystkich sąsiadów, którzy ją otaczają. Na wszelki zaś sposób my stracimy choćby tylko zaległe daniny z Azji, które wynoszą — czy słyszałeś co podobnego?… — wynoszą przeszło sto tysięcy talentów!..
Sto tysięcy talentów… — powtórzył książę. — O bogowie! ależ taka suma od razu wypełniłaby skarb faraona… A gdybyśmy jeszcze napadli Asyrią w porze właściwej, w samej Niniwie, w samym pałacu Assara, znaleźlibyśmy niewyczerpane skarby…
Pomyśl teraz: ilu moglibyśmy zabrać niewolników?… Pół miliona… milion ludzi olbrzymio silnych, a tak dzikich, że niewola w Egipcie, że najcięższa praca przy kanałach lub w kopalniach wydałaby się im zabawką… Płodność ziemi podniosłaby się w ciągu kilku lat, wynędzniały nasz lud odpocząłby i zanim umarłby ostatni niewolnik, już państwo odzyskałoby dawną potęgę i bogactwa…
I to wszystko zniweczą kapłani za pomocą kilku zapisanych blach srebrnych i kilku cegieł pociętych znakami w formie strzał, których nikt z nas nie rozumie!..
Wysłuchawszy żalów księcia, Tutmozis podniósł się z krzesła, z uwagą przejrzał sąsiednie komnaty, czy kto w nich nie podsłuchuje, potem znowu usiadł przy Ramzesie i zaczął szeptać:
— Bądź dobrej myśli, panie! O ile wiem, cała arystokracja, wszyscy nomarchowie, wszyscy wyżsi oficerowie słyszeli coś o tym traktacie i są oburzeni. Daj więc tylko znak, a rozbijemy traktatowe cegły na łbach Sargona, nawet Assara…
— Ależ to byłby bunt przeciw jego świątobliwości… — równie cicho odparł książę.
Tutmozis zrobił smutną minę.
— Nie chciałbym — rzekł — zakrwawiać ci serca, ale… twój, równy najwyższym bogom, ojciec jest ciężko chory.
— To nieprawda!.. — zerwał się książę.
— Prawda, tylko nie zdradź się, że wiesz o tym. Jego świątobliwość jest bardzo zmęczony pobytem na tej ziemi i już pragnie odejść. Lecz kapłani zatrzymują go, a ciebie nie wzywają do Memfisu, ażeby bez przeszkód podpisać umowę z Asyrią…
— Ależ to są zdrajcy!.. zdrajcy!.. — szeptał rozwścieczony książę.
— Dlatego nie będziesz miał trudności z zerwaniem umowy, gdy obejmiesz władzę po ojcu (oby żył wiecznie!).
Książę zadumał się.
— Łatwiej podpisać traktat aniżeli go zerwać…
— I zerwać łatwo! — uśmiechnął się Tutmozis. — Czyliż w Azji nie ma plemion niesfornych, które wpadną w nasze granice?… Czyliż boski Nitager nie czuwa ze swoją armią, aby odparł ich i przeniósł wojnę do ich krajów?… A czy myślisz, że Egipt nie znajdzie ludzi do oręża i skarbów na wojnę?… Pójdziemy wszyscy, bo każdy może coś zyskać i jako tako ubezpieczyć sobie życie… Skarby zaś leżą w świątyniach… A w Labiryncie!..
— Kto je wydobędzie stamtąd! — wtrącił z powątpiewaniem książę.
— Kto?… Każdy nomarcha, każdy oficer, każdy szlachcic zrobi to, byle miał rozkaz faraona, a… młodsi kapłani pokażą nam drogę do kryjówek…
— Nie ośmielą się… Kara bogów…
Tutmozis pogardliwie machnął ręką.
— Albożeśmy to chłopi czy pastuchy, ażeby lękać się bogów, z których drwią Żydzi, Fenicjanie i Grecy, a lada najemny żołnierz znieważa ich bezkarnie.
Kapłani to wymyślili brednie o bogach, w których sami nie wierzą. Przecie wiesz, że w świątyniach uznają tylko Jedynego… Oni też robią cuda, z których się śmieją… Chłop po dawnemu bije czołem przed posągami. Ale już robotnicy wątpią o wszechmocności Ozirisa, Horusa i Seta, pisarze oszukują bogów w rachunkach, a kapłani posługują się nimi jak łańcuchem i zamkiem do zabezpieczenia swoich skarbców.
Oho! Minęły te czasy — ciągnął Tutmozis — kiedy cały Egipt wierzył we wszystko, co mu donoszono ze świątyń. Dziś my obrażamy bogów fenickich, Fenicjanie naszych, i jakoś na nikogo nie spadają pioruny…
Namiestnik uważnie przypatrywał się Tutmozisowi.