Tym razem oburzony faraon nie odpowiedział jej, a dostojnicy poczęli wołać:
— Śmierć zdrajcom!.. Od kiedyż to w Egipcie faraon ma poświęcać wierne sługi dla wyżebrania sobie łaski nikczemników!..
Ramzes XIII wręczył Tutmozisowi paczkę listów Herhora do Asyrii i rzekł uroczystym głosem:
— Aż do uśmierzenia buntu kapłanów przelewam moją władzę na osobę naczelnika gwardii, Tutmozisa. Teraz jego słuchajcie, a ty, czcigodna matko, do niego zwracaj się ze swymi uwagami.
— Mądrze i sprawiedliwie czyni pan!.. — zawołał wielki pisarz. — Faraonowi nie wypada borykać się z buntem a brak energicznej władzy może nas zgubić…
Wszyscy dostojnicy schylili się przed Tutmozisem.
Królowa Nikotris z jękiem upadła synowi do nóg.
Tutmozis w towarzystwie jenerałów wyszedł na dziedziniec. Kazał uformować się pierwszemu pułkowi gwardii i rzekł:
— Potrzebuję kilkudziesięciu ludzi, którzy gotowi są zginąć za sławę pana naszego…
Wysunęło się więcej, niż trzeba, żołnierzy i oficerów, a na ich czele Eunana.
— Czy jesteście przygotowani na śmierć — spytał Tutmozis.
— Umrzemy, panie, z tobą dla jego świątobliwości!.. — zawołał Eunana.
— Nie umrzecie, ale zwyciężycie podłych zbrodniarzy — odparł Tutmozis. — Żołnierze należący do tej wyprawy zostaną oficerami, a oficerowie awansują o dwa stopnie wyżej. Tak mówię wam ja, Tutmozis, z woli faraona wódz naczelny.
— Żyj wiecznie!..
Tutmozis kazał zaprząc dwadzieścia pięć dwukolnych wozów ciężkiej kawalerii i wsadzić na nie ochotników. Sam w towarzystwie Kaliposa wsiedli na konie i niebawem — cały orszak skierowany ku Memfisowi zniknął w kurzawie.
Widząc to z okna królewskiej willi, Hiram schylił się przed faraonem i szepnął:
— Teraz dopiero wierzę, iż wasza świątobliwość nie byłeś w spisku z arcykapłanami…
— Oszalałeś?… — wybuchnął pan.
— Wybacz, władco, ale dzisiejszy napad na świątynię był ułożony przez kapłanów. Jakim zaś sposobem wciągnęli do niego waszą świątobliwość? nie rozumiem.
Była już godzina piąta po południu.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
W tym samym czasie, co do minuty, kapłan czuwający na pylonie świątyni Ptah w Memfisie zawiadomił obradujących w sali arcykapłanów i nomarchów, że — pałac faraona daje jakieś znaki.
Zdaje się, że jego świątobliwość będzie nas prosił o zgodę — rzekł śmiejąc się jeden z nomarchów.
— Wątpię!.. — odparł Mefres.
Herhor wyszedł na pylon: do niego bowiem sygnalizowano z pałacu. Wkrótce wrócił i rzekł do zebranych:
— Nasz młody kapłan sprawił się bardzo dobrze…
W tej chwili jedzie Tutmozis z kilkudziesięcioma ochotnikami, ażeby nas uwięzić albo zabić.
— I ty jeszcze będziesz śmiał bronić Ramzesa?… — krzyknął Mefres.
— Bronić go muszę i będę, gdyż uroczyście zaprzysięgłem to królowej… Gdyby zaś nie czcigodna córka świętego Amenhotepa, nasze położenie nie byłoby takim, jak jest.
— No, ale ja nie przysięgałem!.. — odparł Mefres i opuścił salę zebrań.
— Co on chce zrobić? — spytał jeden z nomarchów.
— Zdziecinniały starzec!.. — odparł Herhor wzruszając ramionami.
Przed szóstą wieczorem oddział gwardii nie zatrzymywany przez nikogo zbliżył się do świątyni Ptah, a dowódca zapukał w bramę, którą natychmiast otworzono. Był to Tutmozis ze swoimi ochotnikami.
Kiedy naczelny wódz wszedł na dziedziniec świątyni, zdziwił się widząc, że naprzeciw niego wystąpił Herhor w infule Amenhotepa, otoczony tylko kapłanami.
— Czego żądasz, synu mój? — zapytał arcykapłan wodza, nieco zmięszanego tym wypadkiem.
Ale Tutmozis prędko zapanował nad sobą i rzekł:
— Herhorze, arcykapłanie Amona tebańskiego! Na mocy listów, które pisałeś do Sargona, satrapy asyryjskiego, a które to listy mam przy sobie, jesteś oskarżony o zdradę państwa i musisz usprawiedliwić się przed faraonem…
— Jeżeli młody pan — spokojnie odparł Herhor — chce dowiedzieć się o celach polityki wiecznie żyjącego Ramzesa XII, niech zgłosi się do naszej najwyższej rady, a otrzyma objaśnienia.
— Wzywam cię, ażebyś natychmiast szedł za mną, jeżeli nie chcesz, abym cię zmusił — zawołał Tutmozis.
— Synu mój, błagam bogów, aby ochronili cię od gwałtu i kary, na jaką zasługujesz…
— Idziesz? — spytał Tutmozis.
— Czekam tu na Ramzesa — odparł Herhor.
— A więc zostań, tu, oszuście!.. — krzyknął Tutmozis.
Wydobył miecz i rzucił się na Herhora. W tej chwili stojący za wodzem Eunana podniósł topór i z całej siły uderzył Tutmozisa między szyję i prawy obojczyk, aż krew trysnęła na wszystkie strony. Ulubieniec faraona padł na ziemię, prawie na pół rozcięty.
Kilku żołnierzy z pochylonymi włóczniami podskoczyli do Eunany, lecz po krótkiej walce z towarzyszami polegli. Spomiędzy ochotników trzy czwarte było na żołdzie kapłańskim.
— Niech żyje świątobliwy Herhor, pan nasz! — zawołał Eunana wywijając zakrwawionym toporem.
— Niech żyje wiecznie! — powtórzyli żołnierze i kapłani i — wszyscy padli twarzą na ziemię.
Najdostojniejszy Herhor wzniósł ręce i błogosławił ich.
Opuściwszy dziedziniec świątyni Mefres zstąpił do podziemiów, gdzie zamieszkiwał Lykon. Arcykapłan zaraz na progu wydobył z zanadrza kryształową kulę, na widok której Grek wpadł w gniew.
— Bodaj was ziemia pochłonęła!.. Bodaj trupy wasze nie zaznały spokoju!.. — złorzeczył Lykon coraz cichszym głosem.
W końcu umilkł i zasnął.
— Weź ten sztylet — mówił Mefres podając Grekowi wąziutką stal. — Weź ten sztylet i idź do pałacowego ogrodu… Tam stań w figowym klombie i czekaj na tego, który zabrał ci i uwiódł Kamę…
Lykon począł zgrzytać zębami w bezsilnej złości.
— A gdy go ujrzysz, obudź się… — zakończył Mefres.
Potem narzucił na Greka oficerski płaszcz z kapturem, do ucha szepnął mu hasło i z podziemiów, przez ukrytą furtkę świątyni, wyprowadził go na pustą ulicę Memfisu.
Następnie Mefres z żywością młodzieńca pobiegł na szczyt pylonu i wziąwszy do rąk kilka różnobarwnych chorągiewek począł dawać znaki w kierunku pałacu faraona. Dostrzeżono go widać i zrozumiano, gdyż na pergaminowej twarzy arcykapłana błysnął przykry uśmiech.
Mefres złożył chorągiewki, opuścił taras pylonu i z wolna począł schodzić na dół. Wtem, gdy już był na pierwszym piętrze, otoczyło go kilku ludzi w brunatnych opończach, którymi zasłaniali kaftany w czarne i białe pasy.
— Oto jest najdostojniejszy Mefres — rzekł jeden z nich.
I wszyscy trzej uklękli przed arcykapłanem, który machinalnie podniósł rękę jakby do błogosławieństwa. Lecz nagle opuścił ją pytając:
— Kto wy jesteście?…
— Dozorcy Labiryntu.
— Czegóż zastąpiliście mi drogę? — rzekł, a jednocześnie zaczęły mu drżeć ręce i wąskie usta.
— Nie potrzebujemy ci przypominać, święty mężu — mówił jeden z dozorców wciąż klęcząc — że kilka dni temu byłeś w Labiryncie, do którego wiesz drogę tak dobrze jak my, choć nie jesteś wtajemniczonym… Jesteś zaś zbyt wielkim mędrcem, ażebyś nie miał znać i naszych praw w podobnych wypadkach…
— Co to znaczy?… — zawołał podniesionym głosem Mefres. — Jesteście zabójcy, nasłani przez Her…
Nie dokończył. Jeden z napastników schwytał go za ręce, drugi zarzucił mu chustkę na głowę, a trzeci skropił mu twarz przezroczystym płynem. Mefres rzucił się kilka razy i upadł.
Jeszcze raz pokropiono go, a gdy skonał, dozorcy położyli go we framudze, w martwą rękę wsunęli jakiś papirus i — znikli w korytarzach pylonu.
Trzej tak samo ubrani ludzie uganiali się za Lykonem prawie od chwili, gdy, wypuszczony ze świątyni przez Mefresa, znalazł się na pustej ulicy.
Ludzie ci kryli się niedaleko furtki, przez którą przeszedł Grek, i z początku przepuścili go wolno. Lecz wnet jeden z nich dostrzegł w jego ruchach coś podejrzanego, więc wszyscy poczęli iść za nim.
Dziwna rzecz! uśpiony Lykon, jakby przeczuwając gonitwę, nagle skręcił w ulicę ruchliwą, potem na plac, gdzie krążyło mnóstwo ludzi, a potem ulicą Rybacką pobiegł do Nilu. Tu, w jakimś zaułku, znalazł małe czółenko, skoczył w nie i z niesłychaną szybkością zaczął przeprawiać się na drugą stronę rzeki.