Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

— Bodajby nie usłyszeli mego gniewu!.. — wybuchnął książę.

— Gniew bogów jest straszniejszy…

Szarpnęła się i znikła w cieniach świątyni. Ramzes rzucił się za nią, lecz nagle cofnął się; całą świątynię, między ołtarzem i nim, zalał ogromny krwawy płomień, wśród którego zaczęły ukazywać się potworne figury: wielkie nietoperze, gady z ludzkimi twarzami, cienie…

Płomień szedł prosto na niego całą szerokością gmachu, a oszołomiony nie znanym sobie widokiem, książę cofał się wstecz. Nagle owionęło go świeże powietrze. Odwrócił głowę — był już na zewnątrz świątyni, a jednocześnie śpiżowe drzwi z łoskotem zatrzasnęły się przed nim.

Przetarł oczy, rozejrzał się. Księżyc z najwyższego punktu na niebie zniżał się już ku zachodowi. Obok kolumny Ramzes znalazł swój miecz i burnus. Podniósł je i zeszedł ze schodów jak pijany.

Kiedy późno wrócił do pałacu, Tutmozis widząc jego pobladłą twarz i mętne spojrzenie zawołał z trwogą:

— Przez bogi! gdzieżeś to był, erpatre?… — Cały twój dwór nie śpi, zaniepokojony…

— Oglądałem miasto. Ładna noc…

— Wiesz — dodał śpiesznie Tutmozis jakby lękając się, aby go kto inny nie uprzedził. — Wiesz, Sara powiła ci syna…

— Doprawdy?… Chcę, ażeby nikt z orszaku nie niepokoił się o mnie, ile razy wyjdę na przechadzkę.

— Sam?…

— Gdybym nie mógł wychodzić sam, gdzie mi się podoba, byłbym najnieszczęśliwszym niewolnikiem w tym państwie — odparł cierpko namiestnik Oddał miecz i burnus Tutmozisowi i poszedł do swojej sypialni nie wzywając nikogo. Jeszcze wczoraj wiadomość o urodzeniu się syna napełniłaby go radością. Lecz w tej chwili przyjął ją obojętnie. Całą duszę wypełniły mu wspomnienia dzisiejszego wieczoru, najdziwniejszego, jaki dotychczas poznał w życiu.

Jeszcze widział światło księżyca, w uszach rozlegała się pieśń Greka. A ta świątynia Astarty!..

Nie mógł zasnąć do rana.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Na drugi dzień książę wstał późno, sam wykąpał się i ubrał, i kazał przyjść do siebie Tutmozisowi.

Wystrojony, namaszczony wonnościami elegant ukazał się natychmiast, pilnie przypatrując się księciu, aby poznać, w jakim jest humorze, i odpowiednio do tego ułożyć swoją fizjognomię.

Ale na twarzy Ramzesa malowało się tylko znużenie.

— Cóż — spytał Tutmozisa ziewając — czy jesteś pewny, że urodził mi się syn?

— Mam tę wiadomość od świętego Mefresa.

— Oho!.. Od jakże to dawna prorocy zajmują się moim domem?

— Od czasu kiedy wasza dostojność okazujesz im swoją łaskę.

— Tak?… — spytał książę i zamyślił się. Przypomniał sobie wczorajszą scenę w świątyni Astoreth i porównywał ją z podobnymi zjawiskami w świątyni Hator. „Wołano na mnie — mówił do siebie — i tu, i tam. Ale tam moja cela była bardzo ciasna i grube mury, tu zaś wołający, a właściwie Kama mogła schować się za kolumnę i szeptać… Wreszcie tu było strasznie ciemno, a w mojej celi widno…” Nagle rzekł do Tutmozisa:

— Kiedyż się to stało?

— Kiedy urodził się dostojny syn twój?… Podobno już z dziesięć dni temu… Matka i dziecko zdrowe, doskonale wyglądają… Przy urodzeniu był sam Menes, lekarz twojej czcigodnej matki i dostojnego Herhora…

— No, no… — odparł książę i znowu myślał:

„Dotykano mnie tu i tam jednakowo zręcznie… Czy była jaka różnica?… Zdaje się, że była, może dlatego, że tu byłem, a tam nie byłem przygotowany na zobaczenie cudu… Ale tu pokazano mi drugiego m n i e, czego tam nie potrafili zrobić… Bardzo mądrzy są kapłani!.. Ciekawym, kto mnie tak dobrze udawał, bożek czy człowiek?… O, bardzo mądrzy są kapłani i nawet nie wiem, którym z nich lepiej wierzyć: naszym czy fenickim?…”

— Słuchaj, Tutmozis — rzekł głośno — słuchaj, Tutmozis… Trzeba, ażeby tu przyjechali…

Muszę przecie zobaczyć mego syna… Nareszcie już nikt nie będzie miał prawa uważać się za lepszego ode mnie…

— Czy zaraz mają przyjechać dostojna Sara z synem?…

— A niech przyjadą jak najprędzej, jeżeli tylko zdrowie im pozwoli. W granicach pałacu jest dużo wygodnych budowli. Trzeba wybrać miejsce wśród drzew, zaciszne i chłodne, gdyż nadchodzi czas upałów… Niechże i ja pokażę światu mego syna!..

I znowu wpadł w zadumę, która nawet zaczęła niepokoić Tutmozisa.

„Tak, mądrzy są! — myślał Ramzes. — Że lud oszukują, nawet grubymi sposobami, o tym wiedziałem. Biedny święty Apis! Ile on ukłuć dostaje w czasie procesji, kiedy chłopi leżą przed nim na brzuchach… Ale ażeby oszukiwali mnie, temu bym nie uwierzył… Głosy bogów, niewidzialne ręce, człowiek oblewany smołą to były przegrywki!.. Po czym nastąpiła pieśń Pentuera: o ubytku ziemi i ludności, o urzędnikach, Fenicjanach, a wszystko — ażeby obmierzić mi wojnę..”

— Tutmozisie — rzekł nagle.

— Padam przed tobą na twarz…

— Trzeba powoli ściągnąć pułki z nadmorskich miast — tutaj… Chcę zrobić przegląd i wynagrodzić ich wierność.

— A my, szlachta, nie jesteśmy ci wierni? — spytał zmięszany Tutmozis.

— Szlachta i wojsko to jedno.

— A nomarchowie, urzędnicy?…

— Wiesz, Tutmozis, że nawet i urzędnicy są wierni — mówił książę. — Co mówię, nawet Fenicjanie!.. Chociaż na wielu innych stanowiskach są zdrajcy…

— Przez bogi, ciszej!.. — szepnął Tutmozis i lękliwie wyjrzał do drugiej komnaty.

— Oho!.. — śmiał się książę — skądże ta trwoga? Więc i dla ciebie nie jest tajemnicą, że mamy zdrajców…

— Wiem, o kim wasza dostojność mówisz — odparł Tutmozis — bo zawsze byłeś źle uprzedzony…

— Do kogo?…

— Do kogo!.. Domyślam się. Ale sądziłem, że po ugodzie z Herhorem, po długim pobycie w świątyni…

— Cóż świątynia?… I tam, i w całym zresztą kraju przekonywałem się zawsze o jednym, że najlepsze ziemie, najdzielniejsza ludność i niezmierne bogactwa nie są własnością faraona…

— Ciszej!.. ciszej!.. — szeptał Tutmozis.

— Ależ ciągle milczę, ciągle mam twarz pogodną, więc pozwól mi się wygadać choć ty…

Zresztą nawet w najwyższej radzie miałbym prawo powiedzieć, że w tym Egipcie, który niepodzielnie należy do mego ojca ja jego następca i namiestnik, musiałem pożyczyć sto talentów od jakiegoś tyryjskiego książątka… Nie jestże to hańba!..

— Ale skądże ci to dziś przyszło?… — szeptał Tutmozis, pragnąc jak najrychlej zakończyć niebezpieczną rozmowę.

— Skąd?… — powtórzył książę i umilkł, aby znowu pogrążyć się w zadumie.

„Niewiele jeszcze znaczyłoby — myślał — gdyby tylko mnie oszukiwali: jestem dopiero następcą faraona i nie do wszystkich tajemnic mogę być dopuszczany. Ale kto mi powie, że oni w taki sam sposób nie postępowali z moim czcigodnym ojcem?… Trzydzieści kilka lat ufał im nieograniczenie, korzył się przed cudami, składał hojne ofiary bogom, po to… ażeby jego majątek i władza przeszła w ręce ambitnych filutów… I nikt mu oczu nie otworzył… Boć faraon nie może, jak ja, wchodzić w nocy do świątyń fenickich, bo w końcu do jego świątobliwości nikt nie ma przystępu…

A kto mnie dziś zapewni, że kapłaństwo nie dąży do obalenia tronu, jak to powiedział Hiram?… Wszakże ojciec ostrzegł mnie, że Fenicjanie są najprawdomówniejsi, gdy mają w tym interes. I z pewnością, że mają interes, ażeby nie być wypędzonymi z Egiptu i nie dostać się pod władzę Asyrii… Asyria, stado wściekłych lwów!.. Kędy oni przejdą, nic nie zostanie oprócz zwalisk i trupów, jak po pożarze!..

Nagle Ramzes podniósł głowę: z daleka doleciał go odgłos fletów i rogów.

— Co to znaczy? — zapytał Tutmozisa.

— Wielka nowina!.. — odparł dworak z uśmiechem. — Azjaci witają znakomitego pielgrzyma, aż z Babilonu…

— Z Babilonu?… Kto on?…

— Nazywa się Sargon…

— Sargon?… — przerwał książę. — Sargon!.. aha! cha!.. — zaczął się śmiać. — Czymże on jest?…

— Ma być wielkim dostojnikiem na dworze króla Assara. Prowadzi ze sobą dziesięć słoni, stada najpiękniejszych rumaków pustynnych, tłumy niewolników i sług.

— A po co on tu przyjeżdża?

— Pokłonić się cudownej bogini Astoreth, którą czci cała Azja — odparł Tutmozis.

65
{"b":"247838","o":1}