— Złość i chciwość zamroczyły twój umysł — odrzekł z powagą Kusz. — Jesteś jak człowiek, który, szukając dyni na figowym drzewie nie widzi figi. Dla każdego kupca jest jasne, że jeżeli Phut ma odebrać pięć talentów od kapłana, to musi skarbić sobie łaski u wszystkich, którzy kręcą się przy świątyniach. Ale ty już nic nie rozumiesz…
— Bo mnie mówi serce że to musi być asyryjski wysłaniec czyhający na zgubę jego świątobliwości…
Kusz z pogardą patrzył na Asarhadona.
— Więc śledź go, czuwaj nad każdym jego krokiem. A jeżeli co wykryjesz, może dostanie ci się jaka cząstka jego majątku.
— O, teraz powiedziałeś mądre zdanie! — rzekł gospodarz. — Niech ten szczur idzie sobie do kapłanek, a od nich w miejsce nie znane mi. Ale ja za nim poszlę moje źrenice, przed którymi nic się nie ukryje!
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Około dziewiątej godziny wieczorem Phut opuścił zajazd „Pod Okrętem” w towarzystwie Murzyna niosącego pochodnią. Pół godziny przedtem Asarhadon wysłał na ulicę Grobów zaufanego człowieka rozkazując, aby pilnie zważał: czy harrańczyk nie wymknie się z domu pod „Zieloną Gwiazdą”, a jeżeliby tak uczynił — dokąd pójdzie?
Drugi zaufany człowiek gospodarza szedł w pewnej odległości za Phutem; na węższych ulicach krył się pod domami, na szerszych — udawał pijanego. Ulice były już puste, tragarze i przekupnie spali. Świeciło się tylko w mieszkaniach pracujących rzemieślników albo u ludzi bogatych, którzy ucztowali na płaskich dachach. W różnych stronach miasta odzywały się dźwięki arf i fletów, śpiewy, śmiechy, kucie młotów, zgrzytanie pił stolarskich. Czasem okrzyk pijacki, niekiedy wołanie o ratunek.
Ulice, którymi przechodził Phut i niewolnik, były po większej części ciasne, krzywe, pełne wybojów. W miarę zbliżania się do celu podróży, kamienice były coraz niższe, domy jednopiętrowe liczniejsze i więcej ogrodów, a raczej palm, fig i nędznych akacji, które wychylały się spomiędzy murów, jakby miały zamiar uciec stąd.
Na ulicy Grobów widok nagle zmienił się. Miejsce kamienic zajęły rozległe ogrody, a wśród nich — eleganckie pałacyki. Przed jedną z bram Murzyn zatrzymał się i zgasił pochodnią.
— Tu jest „Zielona Gwiazda” — rzekł i złożywszy Phutowi niski ukłon zawrócił do domu.
Harrańczyk zapukał do wrót. Po chwili ukazał się odźwierny. Uważnie obejrzał przybysza i mruknął:
— Anael, Sachiel…
— Amabiel, Abalidot — odpowiedział Phut.
— Bądź pozdrowiony — rzekł odźwierny i szybko otworzył bramę.
Przeszedłszy kilkanaście kroków między drzewami Phut znalazł się w sieni pałacyku, gdzie powitała go znajoma kapłanka. W głębi stał jakiś człowiek z czarną brodą i włosami, tak podobny do harrańczyka, że przybysz nie mógł ukryć zdziwienia.
— On zastąpi cię w oczach tych, którzy cię śledzą — rzekła z uśmiechem kapłanka. Człowiek przebrany za harrańczyka włożył sobie na głowę wieniec z róź i w towarzystwie kapłanki poszedł na pierwsze piętro, gdzie niebawem rozległy się dźwięki fletu i szczęk pucharów.
Phuta zaś dwaj niżsi kapłani zaprowadzili do łaźni w ogrodzie. Tam, wykąpawszy go i utrefiwszy włosy, włożyli na niego białe szaty. Z łazienki wszyscy trzej znowu wyszli między drzewa; minęli kilka ogrodów, wreszcie znaleźli się na pustym placu.
— Tam — rzekł do Phuta jeden z kapłanów — są dawne groby, tam miasto, a tu świątynia. Idź, gdzie chcesz, i niechaj mądrość wskazuje ci drogę, a święte słowa bronią od niebezpieczeństw.
Dwaj kapłani cofnęli się do ogrodu, a Phut został sam. Noc bezksiężycowa była dość widna. Z daleka, otulony we mgłę, migotał Nil, wyżej iskrzyło się siedem gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy. Nad głową podróżnego wznosił się Orion, a nad ciemnymi pylonami płonęła gwiazda Syriusz. „U nas gwiazdy mocniej świecą” — pomyślał Phut.
Zaczął szeptać modlitwy w nieznanym języku i skierował się ku świątyni.
Gdy odszedł kilkadziesiąt kroków, z jednego ogrodu wychylił się człowiek i śledził podróżnego. Lecz prawie w tej samej chwili spadła tak gęsta mgła, że na placu, oprócz dachów świątyni, nie można było nic dojrzeć. Po pewnym czasie harrańczyk natknął się na wysoki mur. Spojrzał na niebo i począł iść ku zachodowi. Co chwilę przelatywały nad nim nocne ptaki i wielkie nietoperze. Mgła zrobiła się tak gęsta, że musiał dotykać ściany, aby jej nie zgubić. Wędrówka trwała dość długo, gdy nagle Phut znalazł się przed niską furtką, nabitą mnóstwem brązowych gwoździ. Zaczął je liczyć od lewej ręki z góry, przy czym jedne mocno naciskał, inne zakręcał.
Gdy tym sposobem poruszył ostatni gwóźdź u dołu, drzwi cicho otworzyły się. Harrańczyk posunął się kilka kroków i znalazł się w ciasnej niszy, w której panowała zupełna ciemność.
Począł ostrożnie próbować nogą gruntu, aż trafił jakby na krawędź studni, z której wiał chłód. Tu usiadł i śmiało zsunął się w głąb przepaści, chociaż w tym miejscu i w tym kraju znajdował się dopiero pierwszy raz. Przepaść jednak nie była głęboka. Phut równymi nogami stanął na pochyłej podłodze i wąskim korytarzem zaczął schodzić na dół z taką pewnością, jakby drogę znał od dawna. W końcu korytarza były drzwi. Przybysz znalazł po omacku kołatkę i trzy razy zapukał. W odpowiedzi odezwał się głos, nie wiadomo skąd pochodzący:
— Ty, który w nocnej godzinie zakłócasz spokój świętego miejsca, czy masz prawo tu wchodzić?
— Nie skrzywdziłem męża, kobiety, ani dziecka… Rąk moich nie splamiła krew… Nie jadłem potraw nieczystych… Nie zabrałem cudzego mienia… Nie kłamałem i nie zdradziłem wielkiej tajemncy — spokojnie odpowiedział harrańczyk.
— Jestżeś tym, którego oczekują, czy tym, za którego się podajesz? — zapytał głos po chwili.
— Jestem ten, który miał przyjść od braci ze Wschodu, ale to drugie imię jest także moje imię, a w mieście północnym posiadam dom i ziemię, jakom rzekł obcym — odpowiedział Phut.
Otworzyły się drzwi i harrańczyk wszedł do obszernej piwnicy, którą oświetlała lampa płonąca na stoliku przed purpurową zasłoną. Na zasłonie była wyhaftowana złotem skrzydlata kula z dwoma wężami.
Na boku stał kapłan egipski w białej szacie.
— Który tu wszedłeś — rzekł kapłan wskazując ręką Phuta — czy wiesz, co opowiada ten znak na zasłonie?
— Kula — odparł przybysz — jest obrazem świata, na którym mieszkamy, a skrzydła wskazują, że świat ten unosi się w przestrzeni jak orzeł.
— A węże?… — spytał kapłan.
— Dwa węże przypominają mędrcowi, że kto by zdradził tę wielką tajemnicę, umrze podwójnie — ciałem i duszą.
Po chwili milczenia kapłan znowu zapytał:
— Jeżeliś jest w samej rzeczy Beroes (tu schylił głowę), wielki prorok Chaldei (znowu schylił głowę), dla którego nie ma tajemnic na ziemi ani w niebie, racz powiedzieć słudze twemu: która gwiazda jest najdziwniejsza?
Dziwnym jest Hor-set[6], który obchodzi niebo w ciągu dwunastu lat, gdyż dokoła niego krążą cztery mniejsze gwiazdy. Ale dziwniejszym jest Horka[7] obchodzący niebo w trzydzieści lat. Ma on bowiem nie tylko podwładne sobie gwiazdy, lecz i wielki pierścień, który niekiedy znika.
Wysłuchawszy tego egipski kapłan upadł na twarz przed Chaldejczykiem. Następnie wręczył mu purpurową szarfę i welon z muślinu, pokazał, gdzie stoją kadzidła, i wśród niskich ukłonów opuścił pieczarę.
Chaldejczyk został sam. Włożył szarfę na prawe ramię, zakrył twarz welonem i wziąwszy złotą łyżkę nasypał w nią kadzidła, które zapalił u lampki przed zasłoną. Szepcząc obrócił się trzy razy wkoło, a dym kadzidła opasał go jakby potrójnym pierścieniem.
Przez ten czas w pustej pieczarze zapanował dziwny niepokój. Zdawało się, że sufit idzie w górę i rozsuwają się ściany. Purpurowa zasłona na ołtarzu chwiała się niby poruszana przez ukryte ręce. Powietrze zaczęło falować, jakby wśród niego przelatywały stada niewidzialnych ptaków.