Na widok tych cudzoziemców, silnych, niezgrabnych, śmiejących się ordynaryjnie, cuchnących łojem i gadających nieznanym a twardym językiem, w księciu zagotowało się. Jak lew, kiedy zobaczy obce zwierzę, choć niegłodny, zabiera się jednak do skoku, tak Ramzes, chociaż ludzie ci nic mu nie zawinili, uczuł do nich straszną nienawiść. Drażnił go ich język, ich ubiory, ich zapach, nawet ich konie. Krew uderzyła mu do głowy i sięgnął po miecz, aby wpaść na tych ludzi i wymordować ich i ich zwierzęta. Ale ocknął się.
„Set rzucił na mnie urok?…” — pomyślał.
W tej chwili przeszedł koło niego nagi Egipcjanin w czepcu na głowie i opasce dokoła bioder. Książę czuł, że ten człowiek jest mu miły, nawet drogi w tej chwili, bo to Egipcjanin.
Wydobył z worka złoty pierścionek wartości kilkunastu drachm i dał go niewolnikowi.
— Słuchaj — spytał — co to za ludzie?
— Asyryjczycy — szepnął Egipcjanin i nienawiść błysnęła mu w oczach.
— Asyryjczycy!.. — powtórzył książę. — Więc to są Asyryjczycy?… A co oni tu robią?…
— Ich pan, Sargon, zaleca się do kapłanki, do świętej Kamy, a oni go pilnują… Oby ich trąd stoczył, świńskich synów…
— Możesz odejść.
Nagi człowiek nisko ukłonił się Ramzesowi i pobiegł zapewne do kuchni.
„Więc to są Asyryjczycy?… — myślał książę przypatrując się dziwacznym postaciom i wsłuchując w nienawistny, choć niezrozumiały język. — Więc Asyryjczycy już są nad Nilem, ażeby zbratać się z nami czy oszukać nas, a ich dostojnik Sargon zaleca się do Kamy?…” Zawrócił do domu. Jego rozmarzenie zgasło przy blasku nowej, choć dopiero budzącej się namiętności. On, człowiek szlachetny i łagodny, poczuł śmiertelną nienawiść do odwiecznych wrogów Egiptu, z którymi zetknął się po raz pierwszy.
Kiedy po opuszczeniu świątyni Hator i rozmowie z Hiramem począł rozmyślać o rozpoczęciu wojny z Azją, to były tylko rozmyślania. Egipt potrzebował ludzi, a faraon skarbów, a że wojna była najłatwiejszym sposobem zdobycia ich, że wreszcie dogadzała jego potrzebie sławy, więc projektował sobie wojnę.
Ale w tej chwili nie obchodziły go skarby, niewolnicy ani sława, bo odezwał się w nim potężniejszy nad wszystko głos nienawiści. Faraonowie tak długo walczyli z Asyryjczykami, obie strony tyle przelały krwi, walka tak głębokie zapuściła korzenie w serca, że książę na sam widok żołnierzy asyryjskich chwytał za miecz. Zdawało się, że wszystkie duchy poległych wojowników, wszystkie ich trudy i cierpienia zmartwychwstały w duszy królewskiego dziecięcia i wołały o zemstę.
Gdy książę wrócił do pałacu, wezwał Tutmozisa. Jeden z nich był przepity, drugi wściekły.
— Czy wiesz, com teraz widział? — rzekł książę do ulubieńca.
— Może który z kapłanów… — szepnął Tutmozis.
— Widziałem Asyryjczyków… O bogowie!.. Com ja uczuł… Cóż to za podły lud… Ciała ich, od stóp do głów okręcone wełną jak dzikich zwierząt, śmierdzą starym łojem, a co to za mowa, jakie brody, włosy!..
Szybko chodził po komnacie, zadyszany, rozgorączkowany.
— Myślałem — mówił Ramzes — że pogardzam złodziejstwami pisarzy, obłudą nomarchów, że nienawidzę chytrych i ambitnych kapłanów… Miałem wstręt do Żydów i lękałem się Fenicjan… Ale dziś przekonywam się, że tamto były zabawki. Teraz dopiero wiem, co to jest nienawiść, kiedym zobaczył i usłyszał Asyryjczyków, teraz rozumiem, dlaczego pies rozdziera kota, który mu przeszedł drogę…
— Do Żydów i Fenicjan przywykłeś, wasza dostojność, Asyryjczyków spotkałeś po raz pierwszy — wtrącił Tutmozis.
— Głupstwo Fenicjanie!.. — ciągnął jakby do siebie książę. — Fenicjanin, Filistyn, Saszu, Libijczyk, nawet Etiopa, to jakby członkowie naszej rodziny. Kiedy nie płacą danin, gniewamy się na nich, gdy zapłacą, zapominamy…
Ale Asyryjczyk jest to coś tak obcego, tak wrogiego, że… Nie będę szczęśliwym, dopóki nie ujrzę pola zasłanego ich trupami, dopóki nie naliczę ze sto tysięcy odciętych rąk…
Tutmozis nigdy nie widział Ramzesa w podobnym nastroju.
ROZDZIAŁ ÓSMY
W parę dni książę wysłał swojego ulubieńca z wezwaniem do Kamy. Przybyła natychmiast w szczelnie zasłoniętej lektyce.
Ramzes przyjął ją w osobnym pokoju.
— Byłem — rzekł, — jednego wieczora pod twoim domem.
— O Astoreth!.. — zawołała kapłanka. — Czemuż zawdzięczam najwyższą łaskę?… I co przeszkodziło ci, dostojny panie, że nie raczyłeś zawołać twojej niewolnicy?…
— Stały tam jakieś bydlęta. Podobno Asyryjczykowie. Więc wasza dostojność trudziłeś się wieczorem?… Nigdy nie śmiałabym przypuścić, że nasz władca znajduje się o kilka kroków ode mnie pod gołym niebem.
Książę zarumienił się. Jakżeby była zdziwiona dowiedziawszy się, że książę z dziesięć wieczorów przepędził pod jej oknami! A może ona i wiedziała o tym, gdyby sądzić z jej półuśmiechniętych ust i obłudnie spuszczonych oczu.
— Więc teraz, Kamo — mówił książę — przyjmujesz u siebie Asyryjczyków?
— To wielki magnat!.. — zawołała Kama. — To powinowaty króla, Sargon, który pięć talentów ofiarował naszej bogini…
— A ty mu wywzajemnisz się, Kamo — szydził następca.
— I ponieważ jest tak hojnym magnatem, bogowie feniccy nie ukarzą cię śmiercią…
— Co mówisz, panie?… — odparła składając ręce. — Czyli nie wiesz, że Azjata; choćby mnie znalazł w pustyni, nie podniesie na mnie ręki, gdybym nawet oddała mu się sama. Oni lękają się bogów…
— Po cóż więc przychodzi do ciebie ten śmierdzący… nie — ten pobożny Azjata?
— Chce mnie namówić, ażebym wyjechała do świątyni Astoreth babilońskiej.
— I pojedziesz?…
— Pojadę… jeżeli ty, panie, każesz… — odpowiedziała Kama zasłaniając twarz welonem.
Książę milcząc ujął ją za rękę. Usta mu drżały.
— Nie dotykaj mnie, panie — szeptała wzruszona. — Jesteś władcą i oporą moją i wszystkich Fenicjan w tym kraju, ale… bądź miłosierny…
Namiestnik puścił ją i zaczął chodzić po pokoju.
— Gorący dzień, prawda?.. — rzekł. — Podobno są kraje, gdzie w miesiącu Mechir spada z nieba na ziemię biały puch, który na ogniu zmienia się w wodę i robi zimno. O Kamo, poproś twoich bogów, ażeby zesłali mi trochę tego pierza!.. Choć, co ja mówię?… Gdyby pokryli nim cały Egipt, wszystek ten puch zamieniłby się na wodę, ale nie ostudziłby mego serca.
— Bo jesteś jak boski Amon, jesteś słońce ukryte w ludzkiej postaci — odparła Kama. — Ciemność pierzcha stamtąd, gdzie zwrócisz twoje oblicze, a pod blaskiem twoich spojrzeń rosną kwiaty…
Książę znowu zbliżył się do niej.
— Ale bądź miłosierny — szepnęła. — Przecież ty dobry bóg, więc nie możesz zrobić krzywdy twojej kapłance…
Książę znowu odsunął się i otrząsnął, jakby pragnąc zrzucić z siebie ciężar. Kama patrzyła na niego spod opuszczonej powieki i uśmiechnęła się nieznacznie.
Gdy milczenie trwało zbyt długo, spytała:
— Kazałeś mnie wezwać, władco. Oto jestem i czekam, abyś mi objawił wolę twoją.
— Aha!.. — ocknął się książę. — Powiedz no mi, kapłanko… Aha!.. Kto to był ten, tak podobny do mnie, którego widziałem w waszej świątyni wówczas?…
Kama położyła palec na ustach.
— Święta tajemnica… — szepnęła.
— Jedno jest tajemnicą, drugiego nie wolno — odparł Ramzes. Niechże przynajmniej dowiem się, kto on taki: człowiek czy duch?…
— Duch.
— A jednak ten duch wyśpiewywał pod twoimi oknami?…
Kama uśmiechnęła się.
— Nie chcę gwałcić tajemnic waszej świątyni… — ciągnął książę.
— Przyrzekłeś to, panie, Hiramowi — wtrąciła kapłanka.
— Dobrze… dobrze!.. — przerwał rozdrażniony namiestnik. — Dlatego ani z Hiramem, ani z kim innym nie będę rozmawiał o tym cudzie, tylko z tobą… Otóż, Kamo, powiedz duchowi czy człowiekowi, który jest tak do mnie podobny, ażeby jak najprędzej wyjeżdżał z Egiptu i nikomu nie pokazywał się. Bo widzisz… W żadnym państwie nie może być dwu następców tronu.
Nagle uderzył się w czoło. Dotychczas mówił tak, ażeby zakłopotać Kamę, lecz teraz przyszła mu myśl całkiem poważna: