„Słowem, każda świątynia ma swoją tajemnicę, której inne nie znają!..” — rzekł do siebie Samentu.
Otworzył jedną kolumnę i wydobył z niej duży garnczek. Garnczek miał pokrywę przylepioną woskiem tudzież otwór, przez który przechodził długi i cienki sznurek, nie wiadomo gdzie kończący się wewnątrz kolumny.
Samentu odciął kawałek sznurka, przytknął go do pochodni i spostrzegł, że sznur spala się bardzo prędko, wydając syczenie.
Teraz ostrożnie zdjął nożem pokrywę i zobaczył wewnątrz garnka niby piasek i kamyki popielatej barwy. Wydobył parę kamyków i odszedłszy na bok przytknął pochodnię. W jednej chwili buchnął duży płomień i kamyki znikły zostawiając po sobie gęsty dym i przykry zapach.
Samentu wyjął znowu trochę popielatego piasku, wysypał na posadzkę, umieścił wśród niego kawałek sznura który znalazł przy garnku, i — wszystko to nakrył ciężkim kamieniem.
Potem zbliżył pochodnię, sznur zatlił się i po chwili — kamień wśród płomieni podskoczył do góry.
— Mam już tego syna bogów!.. — rzekł z uśmiechem Samentu. — Skarbiec nie zapadnie się…
Zaczął chodzić od kolumny do kolumny, otwierać tafle i z wnętrza wydobywać ukryte garnki. Przy każdym był sznur, który Samentu przecinał, a garnki odstawiał na bok…
— No — mówił kapłan — jego świątobliwość mógłby darować mi połowę tych skarbów, a przynajmniej… syna mego zrobić nomarchą!.. I z pewnością zrobi, gdyż jest to wspaniałomyślny władca… Mnie zaś należy się co najmniej świątynia Amona w Tebach…
Zabezpieczywszy w ten sposób salę dolną, Samentu wrócił do skarbca, a stamtąd wszedł do sali górnej. Tam również były napisy na ścianach, liczne kolumny, a w nich garnki zaopatrzone w sznury i napełnione kamykami, które przy zetknięciu się z ogniem wybuchały.
Samentu poprzecinał sznury, powydobywał garnki z wnętrza kolumn i — szczyptę popielatego piasku zawiązał w gałganek.
Potem zmęczony usiadł. Wypaliło mu się sześć pochodni; noc musiała się już zbliżać ku końcowi.
„Nigdy bym nie przypuszczał — mówił do siebie — że tutejsi kapłani mają tak dziwny materiał?… Przecie można by rozwalać nim asyryjskie fortece!.. No, my także nie wszystko ogłaszamy naszym uczniom…”
Strudzony począł marzyć. Teraz był pewny, że zajmie najwyższe stanowisko w państwie, potężniejsze od tego, jakie zajmował Herhor.
Co wtedy zrobi?… Bardzo wiele. Zabezpieczy mądrość i majątek swoim potomkom. Postara się o wydobycie tajemnic ze wszystkich świątyń, co w nieograniczony sposób umocni jego władzę, a Egiptowi zapewni przewagę nad Asyrią.
Młody faraon drwi z bogów, to ułatwi mu ustanowienie czci dla jednego boga, na przykład Ozirisa, i połączenie Fenicjan, Żydów, Greków i Libijczyków w jedno państwo — z Egiptem.
Współcześnie przystąpi do robót nad kanałem, który ma połączyć Morze Czerwone ze Śródziemnym. Gdy wzdłuż kanału pobuduje się fortece i nagromadzi dużo wojska, cały handel z nieznanymi ludami Wschodu i Zachodu wpadnie w ręce Egipcjan.
Trzeba też posiadać własną flotę i majtków egipskich. A nade wszystko trzeba zgnieść Asyrią, która z każdym rokiem staje się niebezpieczniejsza… Trzeba ukrócić zbytki i chciwość kapłanów… Niechaj będą mędrcami, niech mają dostatek, ale niech służą państwu zamiast, jak dziś, wyzyskiwać je na swoją korzyść…
„Już w miesiącu Hator — mówił w sobie — będę władcą!.. Młody pan zanadto lubi kobiety i wojsko, aby mógł zajmować się rządami… A jeżeli nie będzie miał synów, wówczas mój syn, mój syn…”
Ocknął się. Jeszcze jedna pochodnia spłonęła i był wielki czas do opuszczenia podziemiów.
Podniósł się, zabrał swój koszyk i opuścił salę nad skarbcem.
„Nie potrzebuję pomocników… — myślał uśmiechając się. — Sam wszystko zabezpieczyłem… ja sam… pogardzany kapłan Seta!.. „
Minął już kilkanaście komnat i korytarzy, gdy nagle stanął… Zdawało się, że na posadzce sali, do której wszedł, widać cienką smugę światła…
W jednej chwili ogarnęła go tak straszna trwoga, że zgasił pochodnię. Lecz i smuga na posadzce znikła.
Samentu wytężył słuch, ale słyszał tylko bicie tętna we własnej głowie.
— Przywidziało mi się!.. — rzekł.
Drżącymi rękoma wydobył z kosza małe naczynie, gdzie powoli tliła się hubka, i znowu zapalił pochodnią.
„Jestem bardzo senny!..” — pomyślał.
Rozejrzał się po sali i poszedł do ściany, w której były ukryte drzwi. Nacisnął gwóźdź, drzwi nie uchyliły się. Drugi… trzeci nacisk — nic…
„Co to znaczy?” — rzekł do siebie zdumiony.
Już zapomniał o świetlnej smudze. Zdawało mu się, że spotkał go nowy, niesłychany wypadek. Tyle setek drzwi ukrytych otwierał w swym życiu, tyle ich otworzył w Labiryncie, że wprost nie mógł pojąć obecnego oporu.
Wtem znowu ogarnął go strach. Zaczął biegać od ściany do ściany i wszędzie probować ukrytych drzwi. Wreszcie jedne ustąpiły. Samentu głęboko odetchnął i znalazł się w ogromnej sali, jak zwykle przepełnionej kolumnami. Jego pochodnia rozświetlała zaledwie część przestrzeni, której ogromna reszta ginęła w gęstym mroku.
Ciemność, las kolumn, a nade wszystko nieznajomość sali — dodała kapłanowi otuchy. Na dnie jego trwogi zbudziła się iskra naiwnej nadziei: zdawało mu się, że ponieważ on nie zna tego miejsca, więc i nikt go nie zna, nikt tu nie trafi.
Uspokoił się nieco i uczuł, że nogi gną się pod nim. Więc usiadł. Lecz znowu zerwał się i począł oglądać się dokoła, jak gdyby chcąc sprawdzić: czy istotnie grozi mu niebezpieczeństwo i — skąd?… Z którego z tych ciemnych kątów wyjdzie ono, aby rzucić się na niego?
Samentu, jak nikt w Egipcie, był oswojony z podziemiami, ciemnością, zbłąkaniem…
Przechodził też różne niepokoje w życiu. Ale to, czego doznawał obecnie, było czymś zupełnie nowym i tak strasznym, że kapłan bał się nadać temu właściwego nazwiska.
W końcu z wielkim wysiłkiem zebrał myśli i rzekł:
— Gdybym naprawdę widział światło… gdyby naprawdę ktoś pozamykał drzwi, byłbym zdradzony… A w takim razie co?…
„Śmierć!..” — szepnął mu głos ukryty gdzieś na dnie duszy.
Śmierć?!..
Pot wystąpił mu na twarz; zatamował mu się oddech. I nagle opanowało go szaleństwo strachu. Zaczął biegać po sali i uderzać pięścią w mury szukając wyjścia. Już zapomniał, gdzie jest i jak się tu dostał; stracił kierunek, a nawet możność orientowania się za pomocą paciorków.
Zarazem poczuł, że jest w nim jakby dwu ludzi: jeden prawie obłąkany, drugi spokojny i mądry. Ten mądry tłomaczył sobie, że wszystko może być przywidzeniem, że nikt go nie odkrył, nikt go nie szuka i że wyjdzie stąd, byle nieco ochłonął. Ale ten pierwszy, obłąkany, nie słuchał głosu rozsądku, owszem, z każdą chwilą brał górę nad swoim antagonistą wewnętrznym.
O, gdyby można było ukryć się w której kolumnie!.. Niechby wówczas szukali… Choć zapewne nikt by go nie szukał i nie znalazł, a on przespawszy się odzyskałby panowanie nad sobą.
— Cóż mnie tu może spotkać? — mówił wzruszając ramionami. — Bylem uspokoił się, mogą mnie gonić po całym Labiryncie…
Wszak do przecięcia mi wszystkich dróg trzeba by kilku tysięcy ludzi, a do wskazania: w której sali jestem — chyba cudu!..
No, ale przypuśćmy, że łapią mnie… Więc i cóż!.. Biorę ten oto flakonik, przykładam do ust i w jednej chwili uciekam tak, że mnie już nikt nie złapie… Nawet bogowie…
Lecz pomimo rozumowań znowu schwyciła go tak straszna trwoga, że po raz drugi zgasił pochodnią i drżąc, szczękając zębami wcisnął się pod jedną z kolumn.
„Jak można… jak można było wchodzić tutaj!.. — mówił do siebie. — Alboż nie miałem czego jeść… na czym wesprzeć głowy?… Prosta rzecz, że jestem odkryty… Przecież Labirynt posiada mnóstwo czujnych jak psy dozorców, i tylko dziecko albo głupiec mógłby myśleć o oszukaniu ich…
Majątek… władza!.. Gdzież jest taki skarb, za który warto by oddać jeden dzień życia?… I oto ja, człowiek w sile wieku, naraziłem moje… „
Zdawało mu się, że usłyszał ciężkie stuknięcie. Zerwał się i w głębi sali — zobaczył blask.