— Ale my chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś o środkach obrony… — rzekł nomarcha Sebes.
— Bogowie ocalą swoich wiernych — odpowiedział Herhor.
Nomarcha Aa załamał ręce.
— Jeżeli mam otworzyć moje serce, to i mnie dziwi wasza obojętność — odezwał się najwyższy sędzia. — Prawie całe pospólstwo jest przeciw nam…
— Pospólstwo, jak jęczmień na polu, idzie za wiatrem — rzekł Herhor.
— A wojsko?…
— Któreż wojsko nie upadnie przed Ozirisem?
— Wiem — przerwał niecierpliwie nomarcha Aa — ale nie widzę ani Ozirisa, ani tego wiatru, który do nas zwróci pospólstwo… Tymczasem faraon już dziś przywiązał ich do siebie obietnicami, a jutro wystąpi z darowizną…
— Od obietnic i podarunków mocniejszą jest trwoga — odparł Herhor.
— Czego oni mają się bać?… Tych trzystu żołnierzy, jakich mamy?
— Ulękną się Ozirisa.
— Ale gdzież on jest?… — pytał wzburzony nomarcha Aa.
— Zobaczycie go wszyscy. A szczęśliwy byłby ten, kto by na ów dzień oślepnął.
Słowa te wypowiedział Herhor z takim niezachwianym spokojem, że w zgromadzeniu zaległa cisza.
— Ostatecznie cóż jednak robimy?… — zapytał po chwili najwyższy sędzia.
— Faraon — mówił Herhor — chce, ażeby lud napadł na świątynie dwudziestego trzeciego. My zaś musimy sprawić, aby napadnięto nas dwudziestego Paofi.
— Wiecznie żywi bogowie! — znowu zawołał nomarcha Aa wznosząc ręce. — A my po co mamy ściągać nieszczęście na nasze głowy, w dodatku o dwa dni wcześniej?…
— Słuchajcie Herhora — odezwał się stanowczym głosem Mefres — i na wszelki sposób starajcie się, ażeby napad miał miejsce dwudziestego Paofi od rana.
— A jak nas naprawdę rozbiją?… — spytał zmięszany sędzia.
— Jeżeli nie poskutkują zaklęcia Herhora, wówczas ja wezwę bogów na pomoc — odparł Mefres, a w oczach błysnął mu złowrogi ogień.
— Ha! wy arcykapłani macie swoje tajemnice, których nam odsłaniać nie wolno — rzekł wielki sędzia. — Zrobimy więc, co każecie, wywołamy napad dwudziestego… Ale pamiętajcie, że nasza i dzieci naszych krew spadnie na wasze głowy…
— Niech spadnie!..
— Niech się tak stanie!.. — zawołali jednocześnie obaj arcykapłani. Po czym dodał Herhor:
— Od dziesięciu lat rządzimy państwem i przez ten czas nikomu z was nie stała się krzywda, a każdej obietnicy dotrzymaliśmy. Bądźcież więc cierpliwi i wierni jeszcze przez kilka dni, aby zobaczyć moc bogów i otrzymać nagrodę.
Niebawem nomarchowie pożegnali arcykapłanów, nie usiłując nawet ukrywać smutku i niepokoju. Zostali tylko Herhor i Mefres.
Po dłuższym milczeniu Herhor odezwał się:
— Tak, ten Lykon był dobry, dopóki udawał szalonego. Ale ażeby można go podstawić zamiast Ramzesa?…
— Jeżeli matka nie poznała się na nim — odparł Mefres — więc już musi być bardzo podobny… A siedzieć na tronie, przemówić parę słów do otoczenia to chyba potrafi. Zresztą my będziemy przy nim…
— Strasznie głupi komediant!.. — westchnął Herhor trąc czoło.
— Mędrszy on od milionów innych ludzi, gdyż ma podwójny wzrok i wielkie może oddać usługi państwu…
— Ciągle wasza dostojność mówisz mi o tym podwójnym wzroku — odparł Herhor. — Nareszcie niechże ja sam przekonam się o tym…
— Chcesz?… — spytał Mefres. — Więc idźmy… Ale, na bogi, Herhorze, o tym, co zobaczysz, nie wspominaj nawet przed własnym sercem…
Zeszli do podziemiów świątyni Ptah i znaleźli się w obszernej piwnicy oświetlonej kagańcem. Przy słabym blasku Herhor dojrzał człowieka, który siedząc za stołem jadł. Człowiek miał na sobie kaftan gwardii faraona.
— Lykonie — rzekł Mefres — najwyższy dostojnik państwa chce przekonać się o zdolnościach, jakimi obdarzyli cię bogowie…
Grek odepchnął misę z jedzeniem i począł mruczeć:
— Przeklęty dzień, w którym moje podeszwy dotknęły waszej ziemi!.. Wolałbym pracować w kopalniach i być bity kijami…
— Na to zawsze będzie czas — wtrącił surowo Herhor.
Grek umilkł i nagle zaczął drżeć zobaczywszy w ręce Mefresa kulkę z ciemnego kryształu.
Pobladł, spojrzenie zmętniało mu, na twarz wystąpił pot kroplisty. Jego oczy były utkwione w jeden punkt, jakby przykute do kryształowej kuli.
— Już śpi — rzekł Mefres. — Nie dziwneż to?
— Jeżeli nie udaje.
— Uszczypnij go… ukłuj… nawet sparz… — mówił Mefres.
Herhor wydobył spod białej szaty sztylet i zamierzył się, jakby chcąc uderzyć Lykona między oczy. Ale Grek nie poruszył się, nawet nie drgnęły mu powieki.
— Spojrzyj tu — mówił Mefres zbliżając do Lykona kryształ. — Czy widzisz tego, który porwał Kamę?…
Grek zerwał się z krzesła, z zaciśniętymi pięściami i śliną na ustach.
— Puśćcie mnie!.. — wołał chrapliwym głosem. — Puśćcie mnie, abym napił się jego krwi…
— Gdzież on jest teraz! — pytał Mefres.
— W pałacyku, w stronie ogrodu najbliższej rzeki… Jest z nim piękna kobieta… — szeptał Lykon.
— Nazywa się Hebron i jest żoną Tutmozisa — podpowiedział Herhor. — Przyznaj, Mefresie — dodał — że ażeby o tym wiedzieć, nie trzeba podwójnego wzroku…
Mefres zaciął wąskie usta.
— Jeżeli to nie przekonywa waszej dostojności, pokażę coś lepszego — odparł. — Lykonie, znajdź teraz zdrajcę, który szuka drogi do skarbca Labiryntu…
Śpiący Grek usilniej wpatrzył się w kryształ i po chwili odpowiedział:
— Widzę go… Jest odziany w płachtę żebraka…
— Gdzie on jest?…
— Leży na dziedzińcu oberży, ostatniej przed Labiryntem… Z rana będzie tam…
— Jak on wygląda?…
— Ma rudą brodę i włosy… — odpowiedział Lykon.
— A co?… — spytał Mefres Herhora.
— Wasza dostojność masz dobrą policję — rzekł Herhor.
— Ale za to dozorcy Labiryntu źle go pilnują! — mówił gniewnie Mefres. — Jeszcze dziś w nocy pojadę tam z Lykonem, aby ostrzec miejscowych kapłanów… Lecz gdy uda mi się ocalić skarb bogów, wasza dostojność pozwolisz, że ja zostanę jego dozorcą…
— Jak wasza dostojność chcesz — odparł Herhor obojętnie. A w sercu swym dodał:
„Nareszcie pobożny Mefres zaczyna pokazywać zęby i pazury… Sam pragnie zostać — tylko — dozorcą Labiryntu, a swego wychowańca Lykona zrobić — tylko — faraonem!..
Zaprawdę, że dla nasycenia chciwości moich pomocników bogowie musieliby stworzyć dziesięć Egiptów…”
Gdy obaj dostojnicy opuścili podziemia, Herhor, wśród nocy, piechotą wrócił do świątyni Izydy, gdzie miał mieszkanie, a Mefres kazał przygotować parę konnych lektyk. Do jednej młodzi kapłani włożyli śpiącego Lykona w worku na głowie, do drugiej arcykapłan wsiadł sam i, otoczony garstką jeźdźców, tęgim kłusem pojechał do Fayum.
W nocy z czternastego na piętnasty Paofi arcykapłan Samentu, stosownie do obietnicy danej faraonowi, wszedł, sobie tylko znanym korytarzem, do Labiryntu. Miał w rękach pęk pochodni, z których jedna paliła się, a na plecach niewielki koszyk z przyborami.
Samentu bardzo łatwo przechodził z sali do sali, z korytarza na korytarz, jednym dotknięciem usuwając kamienne tafle w kolumnach i ścianach, gdzie były drzwi ukryte. Niekiedy wahał się, lecz wówczas odczytywał tajemnicze znaki na ścianach i porównywał je ze znakami na paciorkach, które miał na szyi.
Po półgodzinnej podróży znalazł się w skarbcu, skąd usunąwszy tafle w podłodze dostał się do sali leżącej pod spodem. Sala była niska, lecz obszerna, a jej sufit opierał się na mnóstwie przysadkowatych kolumn.
Samentu położył koszyk i zapaliwszy dwie pochodnie przy ich świetle zaczął odczytywać napisy ścienne.
„Mimo podłej postaci — mówił jeden napis — jestem prawdziwy syn bogów, gdyż gniew mój jest straszny.
Na dworze zamieniam się w słup ognia i czynię błyskawicę. Zamknięty, jestem grzmotem i zniszczeniem, i nie ma budowli, która oparłaby się mojej potędze.
Ułagodzić mnie może tylko święta woda, która odbiera mi moc. Ale gniew mój tak dobrze rodzi się z płomienia, jak i z najmniejszej iskry.
Wobec mnie wszystko skręca się i upada. Jestem jak Tyfon, który obala najwyższe drzewo i podnosi kamienie.”