Литмир - Электронная Библиотека
A
A

8

Trzeba było wypełnić więcej papierów rezygnując z pracy niż podejmując pracę!

Na samym wierzchu leżał kiepsko skopiowany pożegnalny list szefa tej instytucji, zaczynający się od słów: „Bardzo żałujemy, że rezygnuje Pan z pracy z nami… itp… itp… itp…”.

A czego może on tak żałować? Nawet nigdy mnie nie widział!

A potem jakiś kwestionariusz z samymi pytaniami.

„Czy praca naszych służb kontrolnych w urzędach pocztowych znalazła pańską akceptację, czy nie? Czy nawiązał pan rzeczowy i przyjazny kontakt z przedstawicielami służb kontrolnych, nadzorującymi sprawność i wydajność pracy urzędników pocztowych?”

Tak – odpowiedziałem.

„Czy przedstawiciele służb kontrolnych, nadzorujący sprawność i wydajność pracy urzędników pocztowych, demonstrowali postawy rasistowskie, ranili uczucia religijne, publicznie wykorzystywali dane zawarte w kartotekach osobowych każdego urzędnika poczty?”

Nie – odpowiedziałem.

„Czy będzie pan radził swoim przyjaciołom i znajomym, żeby podjęli pracę na poczcie?”

Oczywiście – napisałem.

„Jeżeli ma pan jakieś uwagi, skargi, spostrzeżenia czy zażaleniu odnośnie pracy w naszej instytucji, proszę przedstawić je na odwrocie tego formularza, w możliwie jasny i krótki sposób”.

Żadnych skarg ani zażaleń – odpowiedziałem.

A potem ta uśmiechająca się, czarna dziewczyna zjawiła się znowu.

– Już pan wszystko wypełnił?

– Tak.

– Nikt tego w takim tempie jeszcze nie zrobił!

– Prędko.

– Prędko? – zapytała. – Nic nie rozumiem.

– To znaczy, co robimy dalej?

– Proszę za mną.

Wcale nie szedłem za nią, tylko za jej tyłeczkiem, zwinnie przemieszczającym się między biurkami, w przeciwległą stronę, tam gdzie stało jeszcze jedno biurko.

– Proszę siadać – zaprosił mnie jakiś mężczyzna.

Wczytywał się pilnie w wypełnione przez mnie formularze. A potem skierował swoje szeroko otwarte oczy na mnie.

– Czy mogę pana zapytać, dlaczego składa pan wymówienie? Czy powodem pańskiej decyzji są dyscyplinarne kary, jakie zostały panu słusznie wymierzone?

– Nie.

– Więc jaki jest powód, że pan nas opuszcza?

– Umówiłem się z karierą, a ona czeka na mnie jeszcze!

– Kariera?

Popatrzył na mnie. Do moich pięćdziesiątych urodzin brakowało jeszcze ośmiu miesięcy. Wiedziałem, co on tam sobie pomyślał.

– Czy wolno mi pana zapytać, jaka to ma być kariera?

– Mogę panu wszystko opowiedzieć. Sezon na zastawianie pułapek u ujścia Missisipi rozpoczyna się w grudniu, a kończy się w lutym. Jeden miesiąc mam już, niestety, do tyłu.

– Jeden miesiąc? Przecież pan pracował tu jedenaście lat!

– Nie będę się z panem kłócić. Zgadzam się z panem, zmarnowałem te jedenaście lat. Tam, na Południu, w trzy miesiące, mogę zarobić parę tłustych tysięcy!

– Ale co pan chce tam robić?

– ZASTAWIAĆ SIDŁA! Piżmowce, nutrie, norki i wydry… potrzebuję tylko małej łodzi. Dwadzieścia procent od moich dochodów płacę za prawo odłowu. Za jedną skórkę piżmowca inkasuję 1,2 dolara, 3 dolary za skórkę norki, 4 dolary za skórkę młodej norki, 1,5 dolara za nutrię, a 25 dolarów za wydrę. Za obdartego ze skóry piżmowca, od jednej sztuki minimum 30 cm długości, płacą 5 centów w fabryce żarcia dla kotów, od nutrii można nawet dostać 25 centów. W ogródku potrzymam prosiaki, kury i kaczki. Łowię ryby. Panie, żyć nie umierać. Ja…

– Chinaski, wystarczy, już wszystko wiem.

Wkręcił formularz do maszyny i zaczął walić w klawisze.

Na karku poczułem, że ktoś stoi za mną i gapi się w moją łysinę. Odwróciłem się. To był Parker Anderson, przedstawiciel mojego związku zawodowego, wieloletni mieszkaniec rozwalonych samochodowych trupów, obszczywacz bezpłatnych toalet, i nie tylko!, uśmiechał się do mnie, jak wielu z tych głupowatych polityków, wykorzystujących każdą, nawet najmniejszą okazję do łapania zwolenników i wyborczych głosów.

– Dajesz stąd dyla, Hank? Ty już nam grozisz tym od jedenastu lat!!!

– Nhmmm… „bierę kiecę i lecę”… do Luizjany… pozbierać, trochę banknotów!

– Mają tam tor wyścigów konnych?

– Co ty, w durnia grasz? Fair Graunds jest najstarszym torem konnym w tym kraju!

Obok Parkera stał jakiś biały chłopaczyna, jeden z tych neurotycznych przedstawicieli klanu bezradnych i zagubionych, z oczami pełnymi łez. Te łzy można było policzyć na palcach, w lewym i w prawym oku była ich taka sama ilość. One nie spływały po policzkach. One nieustannie nabrzmiewały. To było fascynujące i magiczne. Prawdopodobnie chłopak wpadał w pułapki, chętnie zastawiane przez wiarusów poczty amerykańskiej, nie mógł dać sobie rady i szukał pomocy u Parkera. Już Parker coś wymyśli pomyślałem, współczując chłopaczynie.

Mężczyzna za biurkiem dał mi jeszcze jeden papier do podpisania, a ja chętnie złożyłem ostatni autograf… i z radością opuściłem pokój.

– Niech ci się wiedzie, stary gracie – krzyknął Parker, kiedy przechodziłem obok niego.

– Dziękuję ci, baby!

To, że wziąłem rozwód z Pocztą Amerykańską nie spowodowało we mnie żadnych emocjonalnych trzęsień ziemi. Czułem się tak, jakby nic się nie stało. Mimo to wiedziałem, że wkrótce, tak jak nurek za szybko wyciągnięty z głębi morza, będę poddany bardzo szczególnemu procesowi wyrównywania się ciśnień wewnętrznych i zewnętrznych, i że to może być bolesne, a na pewno nie zawsze przyjemne. A teraz wiedziałem, że jestem jak ta przeklęta przez Joyce papużka falista, która spędziwszy całe życie w klatce, ma w sobie tyle odwagi, a może i braku wyobraźni, żeby skorzystać z przypadkowo otworzonych drzwiczek od klatki i wyfrunąć, jak strzała w stronę nieba. Nieba?

9

Chlanie. Chlanie. Chlanie. Rano i wieczorem. Tygodniami upierdolony do samego końca. Pewnej nocy przyłożyłem sobie już nóż do gardła, ale trzęsła mi się ręka i chyba tylko dlatego zacząłem myśleć, chociaż wcale tego nie chciałem, że może kiedyś moja jedyna córka będzie chciała iść ze mną do ogrodu zoologicznego. Budki z lodami, szympanse, tygrysy, zielone i czerwone ptaki, promienie słońca padające na jej główkę, jasne włosy pełne moich pocałunków… czekaj, czekaj, trzeba dać sobie szansę… czekaj, ty stary uchlany kutasino!

I jak udało mi się otworzyć oczy, co nie było wcale takie proste, zobaczyłem, że jestem w jakimś pokoju, zupełnie mi nie znanym. Palący się papieros zgasiłem na własnym nadgarstku, splunąłem zdrowo na dywan i wtedy wstrząsnął mną potężny wybuch śmiechu. Śmiałem się i śmiałem. Zwariowałem? A potem znowu się śmiałem i tak rzucany o ściany kolejnymi falami śmiechu, dostrzegłem tego młodego studenta medycyny. Między nami, na nocnym stoliku, stał słoik po konfiturach, a w nim było serce jakiegoś człowieka. Na szkle była widoczna etykietka z imieniem byłego właściciela organu, Francis, a dokoła, wszędzie, piętrzyły się puste butelki whisky, olbrzymi zbiór opakowań szklanych po innych trunkach oraz puszki po piwie, popielniczki i masa różnych śmieci i resztek. Od dwóch tygodni nie miałem nic w ustach. Nie kończące się tłumy ludzi przewalały się przez ten pokój. Osiem czy dziesięć orgiastycznych przyjęć zostawiło swoje widoczne ślady na podłodze i wszystkich ścianach, a ja darłem się na cały głos: „Dolewać! Dolewać! Zalać mnie! Może się utopię w tym boskim nektarze!”. Wydawało mi się, że jestem w drodze do nieba. Tamci gadali, dyskutowali, krzyczeli, obmacywali się, jęczeli z rozkoszy, a ja ciągle byłem w drodze do nieba.

– Chyba w nim byłem – powiedziałem studentowi. – Czy masz do mnie jakąś sprawę?

– Zostanę pana osobistym, domowym lekarzem.

– Nie mam nic przeciwko temu, panie doktorze, żądam tylko, żeby natychmiast sprzątnął pan ten słoik z resztką Francisa!

– Nie. Nie.

– Co?

– Serca się nie tyka!

– Ja nawet nie wiem, jak pan się nazywa.

– Wilbert.

– Słuchaj, ty, Wilbert, ja nie wiem, jak się tutaj przyplątałeś i po co, ale tego Francisa zabierz ze sobą.

41
{"b":"122927","o":1}