Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Proszę zostawić adres i numer telefonu.

Wszystko to jej zapisałem i wyszedłem ze szpitala.

10

Uroczystości pogrzebowe wyznaczono na godzinę wpół do jedenastej, a z nieba lał się już żar. W największym pośpiechu kupiłem najtańszy czarny garnitur. Był to mój pierwszy, nowy garnitur od bardzo wielu lat. Udało mi się odszukać syna Betty Jechaliśmy właśnie jego nowym mercedesem benz. Przypadkowo wpadła mi w ręce kartka papieru z adresem jego teścia. Wykonałem chyba dwa telefony i już go miałem namierzonego. Jak przyjechał do szpitala, matka już nie żyła. Umierała, kiedy ja kłóciłem się z telefonistkami, szukając jej syna. Chłopak miał na imię Larry, nie mógł jakoś znaleźć sobie nigdzie miejsca. Nagminnie kradł samochody. I to nie jakieś tam samochody, lecz wyłącznie samochody swoich przyjaciół. A inni przyjaciele pomagali mu zawsze wyjść z sądowych tarapatów. Po tym zwinęli go do woja, tam zrobił jakieś kursy, a po ukończeniu służby załapał się do wcale dobrej roboty. I wtedy przestał odwiedzać matkę.

– A gdzie jest pańska siostra – zapytałem go.

– Nie wiem.

– Niezły samochodzik, nie? Wcale nie słychać pracy silnika.

Larry śmiał się. Lubił rozmowy o dobrych samochodach.

Trzy osoby odprowadzały Betty: syn, kochanek i mocno upośledzona na umyśle siostra właścicielki hotelu, Marcia. Marcia uporczywie milczała. Nigdy nie słyszałem, żeby powiedziała choć jedno słowo. Na ustach ciągle ten sam kretyński uśmieszek. Na głowie kępka suchych, żółtych włosów i kapelusz, zawsze krzywo spadający jej na czoło. Reprezentowała właścicielkę hotelu, pracodawcę Betty. Francuzka musiała pilnować interesów. Ja oczywiście, na niezłym kacu. Musiałem napić się kawy. Uroczystość jeszcze się nie zaczęła, ale za to pojawiły się pierwsze kłopoty. Larry odbył pokazową pyskówkę z katolickim księdzem. Pojawiły się wątpliwości, czy Betty rzeczywiście była prawdziwą katoliczką. Ksiądz zagroził odmową wykonania ostatniej posługi. Po długich, głośnych, kupieckich zmaganiach zawarto kompromis. Ksiądz zaproponował skróconą wersję obrządku. Lepsza skrócona niż żadna. Nawet z kwiatami mieliśmy niezły burdel. Zamówiłem krzyż, z różnych rodzajów róż. Kwiaciarka pracowała nad zamówieniem całe popołudnie. Ekspedientka znała Betty bardzo dobrze. Przed paru laty, jak mieszkałem z Betty i z psem w tej okolicy, obie panie spotykały się często i obalały po niejednej butelczynie. To była Delsie. Zawsze miałem na nią ochotę, ale jakoś nic z tego nie wyszło.

Delsie zadzwoniła do mnie:

– Hank, w co oni pogrywają?

– A kto ma w co grać?

– Te typy z kostnicy!

– Co jest z nimi?

– Chłopcy chcieli zawieźć zamówiony przez ciebie wieniec, ale nie wpuszczono ich do środka. Powiedziano im, że kostnica pracuje tylko do osiemnastej. Ty wiesz, jaki to cholerny kawał drogi trzeba tam jechać, nie?

– I co dalej, Delsie?

– Pozwolono oprzeć wieniec na drzwiach wjazdowych, od środka. Zakazali wnosić kwiaty do lodówki. Czy im wszystkim już poodbijało, czy dopiero zaczyna im odbijać, tym zmrożonym kutasom, co?

– Nie mam pojęcia, co się wyrabia w świecie cmentarnych hien.

– Nie mogę przyjść na pogrzeb. U ciebie wszystko w porządku?

– Przyjdź! Przyjdź! Pociesz mnie trochę.

– Musiałabym targać ze sobą Paula.

Paul był mężem Delsie.

– To zapomnijmy o tym!

A teraz jechaliśmy samochodem na cmentarz, gdzie miała się odbyć skrócona ceremonia pogrzebowa Betty. Larry spojrzał na mnie.

– Sprawę pomnika załatwimy później. Teraz jestem zupełnie goły.

– Dobra, dobra – odpowiedziałem.

Larry zapłacił za kawę. Wyszliśmy z baru i wsiedliśmy do mercedesa.

– O rany, chwileczkę – zawołałem.

– Co jest – spytał Larry.

– Chyba czegoś zapomnieliśmy.

Wróciłem do baru.

– Marcia!!!

Siedziała dalej przy stole, wpatrzona w puste filiżanki.

– Marcia, jedziemy!!!

Wstała i uśmiechając się, poczłapała za mną.

Ksiądz coś czytał. Nie słuchałem tego wcale. Patrzyłem na trumnę. To coś, co teraz było w środku, było, jest jeszcze, dobrze mi znaną kobietą. Żar, słońce, oślepione muchy właziły wszędzie, szukając schronienia przed bezlitosnymi promieniami. W połowie skróconej wersji ceremonii pogrzebowej pojawiły się dwa typy w roboczych ubraniach, niosąc zamówiony przeze mnie wieniec w kształcie krzyża. Róże zwiędły zupełnie, dogorywały w piekielnym skwarze. Ci dwaj „lordowie” delikatnie ułożyli wieniec przy sąsiednim drzewie, opierając go o pień. Przy końcu ceremonii krzyż z róż złamał się w pół, a martwe kwiaty rozsypały się dokoła. Na napis na szarfie nikt już nie mógł zwrócić uwagi. A potem był koniec. Zbliżyłem się do księdza i podałem mu rękę: „Dziękuję”. On uśmiechnął się. Teraz już na dwóch twarzach dostrzegłem podobne uśmiechy: Marcii i księdza.

W drodze powrotnej Larry powiedział:

– Napiszę do pana w sprawie pomnika. Wkrótce.

To wkrótce trwa do dzisiaj.

11

Szybko wpadłem do mieszkania, przechyliłem butelkę whisky, duży łyk z wodą, jeszcze większy bez wody, z górnej szuflady zgarnąłem trochę forsy, i jeszcze szybciej zbiegłem na dół, do samochodu, a po chwili byłem już na wyścigach konnych. Właśnie zaczynały się pierwsze biegi, nie obstawiałem ich, bo nie miałem zielonego pojęcia ani o startujących koniach, ani o dżokejach. W barze dostrzegłem tę jasno – kakaową Murzynkę w starym, nieprzemakalnym płaszczu. Rzeczywiście, ubierać to ona się nie umiała. Ale uległem własnemu dobremu nastrojowi i wyszeptałem jej imię, kiedy przechodziła niedaleko mnie.

– Vi, baby!

Zatrzymała się i podeszła do mnie.

– Co, i gdzie, i jak, i jak ci leci, Hank!

Znałem ją z pracy na poczcie, Pracowała w innym urzędzie pocztowym, przy wodociągach miejskich, była, a może tak mi się tylko wtedy wydawało, milsza, sympatyczniejsza niż pozostałe jej koleżanki.

– Trzeci pogrzeb w ciągu dwóch ostatnich lat. Moja matka, później ojciec, a dziś przyjaciółka.

Zamówiła coś do picia. Rzuciłem okiem na informację o biegach i typowaniach.

– Popatrzymy sobie na drugi bieg.

Przywarła do mnie, a ja do blatu baru. Te jej nogi! Te jej piersi, niczym sterczące ostrosłupy! Pod nieprzemakalnym płaszczem wyczuwało się wszystko, co trzeba, a nawet i trochę więcej.

Zawsze stawiałem na nieznane konie, mogące pobić faworytów. Jeżeli takich fuksów nie było, obstawiałem konia z największymi szansami na zwycięstwo. Po pogrzebie matki, a także po pogrzebie ojca, wygrywałem na wyścigach wcale przyjemne sumki. Te smutne ceremonie mają jednak i jaśniejsze strony – świat wydawał się być klarowniejszy i głośniej brzęczał monetą. Numer sześć, na dystansie trochę dłuższym niż jedna mila, przegrał z faworytem biegu o długość łba, ale wychodząc z zakrętu na prostą, był co najmniej dwie długości przed pozostałymi końmi. Przegrał na ostatnich centymetrach przed metą. Numer sześć obstawiano w tym biegu 35:1, a faworyta 9:2. I teraz te konie miały iść razem. Faworyt ważył dwa funty więcej, 118, a waga szóstki pozostała taka sama, 116. Zmieniono mu tylko dżokeja, na gorszego, bo przez nikogo nie lubianego. Dystans biegu miał wynosić jedną milę i jedną szesnastą. Tłum grających krzyczał, że skoro faworyt wygrał z szóstką na dłuższym dystansie, to te marne dodatkowe metry nie powinny stanowić żadnego problemu. Wydawać by się mogło, że jest to logiczna kalkulacja. Ale biegi koni nie zawsze przebiegają w zgodzie z prawami logiki. Trenerzy każą startować koniom w pozornie tylko niekorzystnych kombinacjach, unikając gonitw ze zbyt dużą liczbą startujących. Zmieniona długość biegu oraz wymiana dżokeja dawały nadzieję na bardzo interesujący bieg po dobrej cenie. Popatrzyłem na tablicę. W przedbiegu numer sześć był obstawiony 5:1, a w tym biegu już 7:1.

– Szóstka wygra – powiedziałem Vi.

25
{"b":"122927","o":1}