Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Pan musi zrozumieć, że poczta amerykańska wydaje duże pieniądze na szkolenie własnych pracowników. Oczekujemy więc od pana, że opanuje pan swoją tabelę na więcej niż tylko piątkę.

– Sir, jestem gotowy do złożenia egzaminu.

– To wspaniale – chwyciłem jego rękę i pogratulowałem – nic więc nie stoi na przeszkodzie, żeby odbębnił pan wreszcie ten egzamin, młody człowieku. Dużo szczęścia.

– Dziękuję, Sir.

Pobiegł potem do pomieszczenia gdzie odbywały się egzaminy, oszklonego ze wszystkich stron jak akwarium, żeby ci z komisji mogli dokładnie patrzeć na ręce egzaminowanego. Biedne wypłoszone płotki za szkłem. A ja byłem jedną z nich. I trzeba tak nisko upaść, kiedy postanowiło się nie być więcej takim małomiasteczkowym nic – nierobem! Poszedłem do sali, w której odbywały się szkolenia, rzuciłem egzaminacyjne rekwizyty w kąt i popatrzyłem na swoje lustrzane odbicie.

– Ale siedzisz po pachy w gównie!

Usłyszałem śmiejących się kolegów. A potem któryś z instruktorów zakomunikował głośno: – Minęło trzydzieści minut. Wracamy na stanowiska pracy.

To oznaczało powrót do dwunastu godzin potwornie monotonnej i ogłupiającej pracy.

Ponaglali tych, którzy się dawali jeszcze ponaglać! Ale tych ostatnich było coraz mniej. Ludzie nie wytrzymywali i odchodzili. Ci, co zostawali, musieli zasuwać ostro i bez wytchnienia.

Regulamin pracy przewidywał, że po dwóch tygodniach roboty, należało się cztery dni wolnego. I tylko perspektywa czterodniowego nieróbstwa trzymała ludzi w pracy, motywując ich do diabelskiego wysiłku i wydajności. Ostatniej nocy, przed tą oczekiwaną przez wszystkich czterodniową pauzą, usłyszeliśmy komunikat nadany przez głośnik:

– UWAGA, UWAGA, WSZYSCY CZŁONKOWIE GRUPY 409!

Ja byłem członkiem tej grupy.

– WASZE CZTERY DNI WOLNE ZOSTAŁY SKREŚLONE. JUTRO KONTYNUUJECIE NORMALNY PROGRAM WASZYCH OBOWIĄZKÓW!

21

Joyce znalazła pracę w zarządzie dystryktu i to w oddziale miejscowej policji. Ożeniony byłem więc z gliną.

Ona pracowała dniem, a ja nocą, więc miałem trochę więcej spokoju od tych jej obłapiających mnie rąk. Kupiła za to dwie papużki i te cholerne ptaszyska nie tyle, że nie rozmawiały ze sobą, co całymi dniami wydzierały się na siebie, i chyba także na nas.

Oglądaliśmy się z Joyce tylko przy śniadaniach, a ponieważ ona ciągle pędziła, były to więc dla mnie bardzo miłe chwile. I mimo, że udawało się jej mnie gwałcić od czasu do czasu, to moje położenie w tym względzie bardzo się polepszyło… tylko te papugi zakłócały harmonię i spokój.

– Słuchaj, baby!…

– Co znowu nowego?

– Więc do spadających geranii, much i Picassa przyzwyczaiłem się już, ale ty musisz zdawać sobie sprawę także z tego, że każdej nocy zasuwam dwanaście godzin, że muszę się uczyć jebanych tabel na pamięć, a ta resztka energii zostająca we mnie… to mnie fatyguje i zamęcza!

– Zamęcza?

– Wyraziłem się niewłaściwie. Przepraszam, baby!

– Jak ty to rozumiesz – zamęcza i fatyguje?

– Jak to właśnie powiedziałem. Przejęzyczyłem się. Zapomnijmy o tym. Ale te pieprzone papugi…!

– Aha, więc teraz chodzi o papugi? One też cię nagabują i się naprzykrzają?

– Tak. Dokładnie tak! Posłuchaj!

– A kto przy nich śpi! Ja śpię na górze!

– Och, przestań się wygłupiać!

– A teraz chcesz mi powiedzieć, jaka to ja mam być, co?

– Koniec! Mordy na skobel! Kurwa! To ty leżysz, na workach z pieniędzmi! Ty, nie ja! – więc chociaż pozwól mi się wygadać do samego końca, co?! Tak czy nie!

– Dobrze, małe baby – wygadaj się.

– Więc małe baby mówi: Mama! Mama! Te upierdliwe papugi doprowadzają mój mózg do stanu wrzenia!

– A teraz powiedz, proszę, mamie, jak to się dzieje, że te małe ptaki stanowią zagrożenie dla twojego mocarnego przecież mózgu?

– To jest tak, mamusiu, że te stworki paplają, plotą, bajdurzą, bredzą i ględzą całymi dniami, nigdy nie zmęczone, a ja ciągle czekam, że one wreszcie coś do mnie powiedzą, ale one tego nie chcą, a ja nie mogę spać, bo muszę wsłuchiwać się w ten idiotyczny dialog takiego duetu.

– No to małe baby, jeśli nie możesz usnąć, to je wynieś stąd.

– Wynieść je, mamulku?

– Tak, wynieść.

– Dobrze, mamuśka!

Pocałowała mnie w czoło i ostro zarzucając biodrami zbiegła schodami na dół, żeby już wkrótce zamienić się w przedstawiciela prawa i porządku. Gliny i polipy! A ona jedna z nich!

Rzuciłem się do łóżka, próbowałem zasnąć. Ale one nawijały i nawijały. Każdy najmniejszy muskuł w nogach i rękach pełen był bólu i cierpienia. Wszystko jedno, czy leżałem na prawym boku, czy na lewym, na plecach. Drogą usilnych prób i błędów stwierdziłem, że ból stawał się najmniej dokuczliwy, kiedy leżałem na brzuchu. Ale było to piekielnie niewygodne. Wytrzymywałem na nim nie dłużej niż dwie do trzech minut. Kotłowałem się na tym wyrze raz tak, raz inaczej, klnąc, krzycząc, śmiejąc się rozpaczliwie. Przyznawałem sam sobie, że cała ta moja sytuacja była w najwyższym stopniu niebywale śmieszna. A te nawijały, jakby nigdy nic. Załatwiały mnie, jak tylko chciały. Bo co one mogły w swojej klatce wiedzieć o mękach zjebanego pracą człowieka? Same pióra i nic więcej. Mózg tak duży, jak główka szpilki.

Kompletnie zmachany i odmóżdżony wstałem z łóżka, poszedłem do kuchni, napełniłem szklankę wodą i wylałem im to wszystko na łby.

– Pierdolone ptactwo – obrzuciłem je jeszcze przekleństwami.

Popatrzyły na mnie smętnie spod tych swoich piór. Ale milczały! Cisza! Terapia wodna zawsze odnosi skutek. Ci wszyscy lekarze rozwalonych ludzkich dusz wiedzą, co czynią!

A potem ta zielona z żółtą plamą skubnęła się we własną pierś, spojrzała na mnie i zaczęła nawijać do tej czerwonej z zieloną plamą. Wszystko zaczęło się od początku.

Usiadłem na brzegu łóżka i wsłuchiwałem się w ten trajkot nocny i wtedy nadbiegł Picasso i ugryzł mnie w stopę.

No – to teraz miałem już tego wszystkiego naprawdę dosyć. Chwyciłem klatkę i wyniosłem ją na zewnątrz. Picasso podążał za mną. Dziesięć tysięcy much spokojnie uniosło się do góry. Postawiłem klatkę na ziemi, otworzyłem ją i usiadłem na schodach.

Ptaki jak zamurowane siedziały wpatrzone w otwarte drzwi klatki. Niczego nie kapowały i kapowały wszystko. Miałem wrażenie, że dostrzegam, jak te ich małe mózgi nabierały coraz szybszych obrotów. Dostrzegały przed sobą pojemniki z wodą i żarciem, a otwarte drzwi klatki wprawiały je w coraz większe zakłopotanie i bezradność.

Zielony z żółtą plamką ruszył pierwszy. Zeskoczył z drążka i usiadł w otworze drzwiowym. Siedział tak i siedział, kurczowo obejmując łapkami metalowe pręty klatki. Reagował tylko na muchy i ich brzęk. Więcej niż jedną minutę trwało to, żeby podjąć decyzję. I nagle coś zaskoczyło w tej łepetynie. Jego czy jej? Nie odleciał – wystrzelił jak z katapulty pionowo w stronę nieba. Do góry! Prosto jak strzała! Picasso i ja siedzieliśmy dalej i wpatrywaliśmy się w to przedstawienie. Jedno uskrzydlone bydlę już mieliśmy z głowy!

A potem przyszła kolej na czerwonego z zieloną plamką. Ten wahał się dużo dłużej. Nerwowo przemierzał klatkę.

Ciężko mu było podjąć decyzję. Ludzie, ptaki, wszyscy musimy podejmować decyzje. Życie jest jednak kurewsko ciężkie.

A ten czerwony spacerował, spacerował i prawdopodobnie rozmyślał. Żółte promienie słońca, bzyczące muchy, człowiek i pies wpatrzeni w niego i całe niebo nad nami!

To wszystko chyba dla niego za dużo. Wskoczył na drzwiczki klatki, a trzy sekundy później już go nie było. Odleciał.

Picasso i ja wróciliśmy z pustą klatką do domu.

Od wielu już tygodni nie spałem tak spokojnie. Zapomniałem nawet nastawić budzik. Na białym koniu galopowałem przez Brodway w Nowym Jorku. Zostałem właśnie wybrany na burmistrza tego miasta. Podniecenie rozwalało mi majtki. A potem ktoś rzucił we mnie kawałkiem błota… A to Joyce potrząsała moimi ramionami.

18
{"b":"122927","o":1}