Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Niczego nie widzę!

– No właśnie. Tu był kran, a teraz go nie ma.

– Został odkręcony? Ach, Hank, jeden więcej, jeden mniej!

– Słuchaj Parker, oni likwidują co drugi kran, a jeśli nie będziemy się bronić, wkrótce zabiją dechami co drugi sracz!… a jak się jeszcze bardziej rozzuchwalą i rozochocą…

– Pięknie to ci się ułożyło na języku, Hank – stwierdził Parker. – Ale czego ty chcesz ode mnie? Co ja mam z tym wspólnego?

– Prosiłbym cię, żebyś nabrał powietrza w płuca, zreanimował ten swój martwy z bezczynności płat mózgowy i wyniuchał, w czyim interesie leży niszczenie tych kranów i umywalek!

– To się da zawsze zrobić – skonstatował rzeczowo Parker.

– Więc napij się i wypnij! Od dwunastu lat uzbierało się 624 dolary z moich składek. Mogę was pozbawić tych pieniędzy!

Następnego dnia musiałem długo szukać Parkera. On, ze swojej strony, długo szukał w myślach, jak coś powiedzieć, żeby nic nie powiedzieć. Takich spotkań odbyło się kilka. Wreszcie powiedziałem mu, że mam tego dość, i że daję mu tylko jeden dzień czasu.

Tym razem on szukał mnie, i odnalazł w kantynie.

– No, i udało ci się przeniuchać całą sprawę?

– W 1912 roku, kiedy budowano ten dom…

– 1912? Przed pięćdziesięciu laty? Zawsze miałem wrażenie, że nie pracuję na poczcie tylko jestem w jednym z tych słynnych domów kobiecych figlów dla któregoś z cesarzy!

– Dobra, dobra, Chinaski! W 1912 roku architekt przewidział określoną liczbę ujęć wody. I dopiero teraz, podczas ostatniej kontroli stanu budynków, okazało się, że wykonano dwa razy więcej kranów, odpływów, umywalek i tych wszystkich innych urządzeń sanitarnych.

– I komu przeszkadza podwójna liczba kranów? Przecież zużycie wody przez to nie wzrasta!

– Oni też tak myślą, wiesz! Ale… jest jedno ale… krany odstają za bardzo od ścian! Ludzie często się o nie zaczepiają.

– To niech ludzie więcej uważają, gdzie lezą…

– Dobra, dobra! Ale wyobraź sobie, że jeden z naszych pracowników, namówiony przez szczwanego adwokata ubezpieczyć się gdziekolwiek i to wysoko, na okoliczność zagrażających jego życiu wszelkich urządzeń sanitarnych, montowanych w ścianach, a odstających od tych ścian i utrudniających mu jego drogi służbowe. To nie wszystko! Wyobraź sobie, że taki ubezpieczony zasuwa pchając przed sobą wózek pełen przesyłek i zahacza o kran albo inną rurę…

Powoli zaczynałem to rozumieć. Kranów nie powinno być w ogóle, a poczta, za budowę wykonaną niezgodnie z planem, mogłaby być zaskarżona i musiałaby bulić niezłe odszkodowania.

– Dokładnie tak!

– Parker, składam ci podziękowanie za spóźnione, lecz wyczerpujące wyjaśnienie dręczącego mnie problemu.

– Związki zawodowe zawsze stoją do twoich usług, Hank!

Jeśli on tę bzdurę wymyślił, to była ona warta te 624 dolary! W „Playboyu” drukują słabsze i o ileż głupsze!

5

Po długim okresie doświadczeń na samym sobie doszedłem do wniosku, że zawroty głowy mijają, jeśli w regularnych odstępach czasu wstaję z taboretu i prostuję dolne kończyny. Mały spacerek też robił swoje, i to bardzo skutecznie.

Fazzio, jeden z tych ambitnych pilnowaczy, zobaczył, jak w ramach uzdrawiającego mnie rozprostowywania kości, udałem się niby po wodę do jednego z bardzo już nielicznych kranów.

– Ty, Chinaski – huknął jak zwykle – zawsze kiedy civ widzę, leziesz na jakiś spacer!

– No i co z tego – odpowiedziałem. – A ja też odnoszę wrażenie, że pan nic nie robi tylko szwenda się dokoła.

– To jest część mojej pracy. Ja robię obchód i jestem za to opłacany. To są moje regulaminowe obowiązki.

– A wie pan co! – też huknąłem. – To, że ja teraz lezę w tamtą stronę, jest także częścią mojej pracy. Ja to muszę robić. Bo jeśli za długo kiwam się na tym taborecie, to nagle wskakuję na te jebane przegródki, zaczynam po nich biegać, czasami uda mi się wcisnąć w jedną z nich, a wtedy gwiżdżę na palcach te wszystkie świńskie piosenki jakie poznałem w dzieciństwie. Wydaje mi się wtedy, że jestem bardzo groźny, może nawet za bardzo! Chyba odbija mi niezła szajba, co!!! A wydajność też cierpi na tym!

– Chinaski, nie mówmy już więcej o tym – zawsze odpowiadał tonem psychologa znającego wszystkie tajemnice każdej pracowniczej osobowości. Mojej chyba też!

6

Kiedyś nad ranem, wracałem z kantyny, do której udało mi się wśliznąć niepostrzeżenie po paczkę papierosów, cały napięty i skupiony na tym, żeby stać się niewidzialny i niesłyszalny, i nagle przed nosem zjawiła się znajoma twarz.

Tom Moto! Ten sam, z którym zaczynałem pracę pomocnika za czasów Stone'a.

– Moto, stary chuju – wyszeptałem.

– Hank! – odpowiedział.

Podaliśmy sobie ręce.

– Słuchaj, właśnie myślałem o tobie. Jonstone odchodzi w tym miesiącu na emeryturę. Chcemy mu zrobić pożegnalny bal. Wiesz, to ten, który tak chętnie łowił ryby. Wynajmujemy łajbę i wypływamy na jezioro. Może pojechałbyś z nami. Mógłbyś wreszcie popchnąć go za burtę! Może by utonął! Wybraliśmy już jedno bardzo piękne i bardzo głębokie jezioro.

– Ach, nie, nie rób mi tego stary, na tego wała nie mogę więcej patrzeć.

– Ale ty jesteś też ZAPROSZONY!

Moto wyszczerzył się w tym swoim długim i wąskim uśmiechu, sięgającym od tyłka aż po sterczące nad oczami brwi. I dopiero teraz spojrzałem na jego koszulę, a raczej na oznakę na niej. Był pilnowaczem!

– Tom – spytałem – to prawda!

– Hank – jak się ma czworo dzieci… a te ciągle są głodne!

– No to – strapiłem się, czy też tylko udałem strapienie! Odwróciłem się do niego plecami i odszedłem.

7

Przestałem się już zastanawiać, jak ludzie ciągnęli do końca miesiąca. Ja wiedziałem tylko tyle, że muszę płacić regularnie na dziecko, że potrzebuję forsy na picie, czynsz, koszule, skarpetki i te inne duperele. Tak jak wszyscy pozostali nie mogłem obejść się bez jedzenia, bez używanego samochodu i paru innych rzeczy, jak kobiety i zakłady na wyścigach konnych. Lecz w chwili, kiedy postanawia się ryzykować wszystkim, wiedząc że innego wyjścia nie ma, przestajemy się nad tym zastanawiać, bo to staje się mało ważne, a nawet zupełnie nieważne.

Zaparkowałem samochód naprzeciwko budynku Stanowego Zarządu Poczt, poczekałem chwilę na zielone światło i przeszedłem na drugą stronę. Obrotowe drzwi przeraziły mnie prędkością ruchu. Przylgnęły do mnie, jakbym miał wszyty kawałek magnesu. Przez chwilę nie potrafiłem się z tym uporać. Wkroczyłem na pierwsze piętro, otworzyłem kolejne drzwi, i pojawili się oni. Urzędnicy tej instytucji. Pierwsza kobieta, którą tam namierzyłem, była młodą dziewczyną, biedne stworzenie bez jednej ręki, chyba zostanie tu już do końca – pomyślałem. Przegwizdana sprawa! No cóż – jak to mówili moi koledzy – gdzieś trzeba ten szmalec tłuc! I tacy jak ona, i jak ja, najczęściej nie mają wyboru. Muszą akceptować to, co im się daje!

– Ach, to taka przypadkowa refleksja białego niewolnika – pomyślałem sobie, i chyba byłem już pewien, że ja sam zaliczyłem się do tych niewolników. Młoda, czarna dziewczyna podeszli do mnie. Była bardzo dobrze ubrana i prawdopodobnie świetnie się czuła w tym urzędniczym świecie. Ja bym zwariował, ale ucieszyłem się, jak zobaczyłem jej szczerze zadowolony wyraz twarzy.

– Słucham pana – spytała wdzięcznie.

– Jestem pracownikiem jednego z urzędów pocztowych – odpowiedziałem. – Chciałbym złożyć wymówienie z pracy.

Wyciągnęła z biurka kupę jakichś formularzy.

– I ja mam to wszystko wypełnić?

Uśmiechnęła się.

– Mogę panu pomóc!

– Nie, nie, dam sobie jakoś radę sam.

40
{"b":"122927","o":1}