Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Chinaski – wiesz o tym, że sam to ty możesz być tylko w drodze z pracy do domu i z domu do pracy.

Na brzuchu bolało najmniej, ale boleć nie przestawało. I tak zaraz będę musiał wstawać i znowu do roboty – myślałem – żeby chociaż zamknąć oczy, żeby przestały szczypać powieki, chociaż troszkę snu! Od czasu do czasu dochodził moich uszu szelest przerzucanych kartek i donośne mlaskanie językiem. Fay miała znowu jakiś wieczorny kurs. Czy ona wyłączy wreszcie to światło!

– Byłaś na kursie – spytałem, wciskając z bólu brzuch w materac:

– Martwię się Robbym.

– Aż tak kiepsko z nim – zapytałem. Co się stało?

Robby dochodził do czterdziechy i całe życie mieszkał z mamusią. Wyspecjalizował się w strasznie śmiesznych, jak to mi opowiadano, nowelkach o katolickim kościele. Robb dowalał katolikom, jak tylko i gdzie tylko potrafił. Mimo że jakieś kanadyjskie pismo opublikowało już te jego opowiadania, wojujące opowiadania, to gazety amerykańskie nie bardzo kwapiły się do wydzierania sobie prac tego autora. Jakoby nie dorosły jeszcze do tego! Raz widziałem Robba, w trakcie jakiegoś literackiego spotkania, gdzie Fay i on czytali na głos te swoje zapisane kartki, „Och, tam jest Robby – krzyknęła Fay – to właśnie on pisze te strasznie śmieszne i komiczne historyjki o katolikach”. Pokazała mi go palcem. Robby stał odwrócony do nas plecami. Szeroko dupiasty, z miękkimi pośladkami i zwisającymi gaciami. Czy oni tego nie widzą – pomyślałem.

– Może pójdziesz jeszcze raz na taki literacki wernisaż – obojętnie zachęcała mnie Fay.

– Może w przyszłym tygodniu…

Donośne mlaskanie znowu rozeszło się po pokoju.

– Robby ma problemy. Stracił pracę. Nie jest już kierowcą ciężarówek. Powiedział mi, że nie potrafi pisać, od kiedy wie, że nie ma stałej pracy. Potrzebuje bezpieczeństwa i finansowej niezależności. Nie może pisać!

– Jak niczego nie znajdzie – odpowiedziałem – mogę zapytać u nas.

– Co? co!

– W jednym z urzędów pocztowych, wiesz, tam na dole, zatrudniają ciągle nowych ludzi. Płacą całkiem w porządku!

– W URZĘDZIE POCZTOWYM!!! ROBBY JEST NA TO ZA WRAŻLIWY, ZA DELIKATNY! PRACA NA POCZCIE! NO WIESZ – TO DOWCIP!

– Nie, to szkoda – powiedziałem. – Myślałem, że mogę mu jakoś pomóc. Dobranoc!

Fay milczała. Czuła się dotknięta.

8

Piątki i soboty miałem wolne. Niedziela stawała się najgorszym dniem tygodnia. Także dlatego, że w niedzielę zamiast o 18.18 musiałem zaczynać pracę o 15.30.

W ostatnią niedzielę przenieśli mnie do sortowni gazet, oznaczało to osiem godzin harówy na nogach bez żadnej szansy wsunięcia sobie pod tyłek taboretu chociaż na chwilę. Nie tylko, że nie ustały bóle w całym ciele, to przypałętały się coraz częstsze zawroty głowy. Wszystko nagle zaczynało się kręcić, robiło się coraz czarniej przed oczami, a potem mijało. W domu też nie było najprzyjemniej. A już ostatniej niedzieli szczególnie. Był to rzeczywiście bardzo brutalny dzień. Przyjaciele Fay zjawili się z wizytą; usadowili się na łóżku i świergotali, jakimi są wspaniałymi pisarzami i literatami, a nawet poetami, bez wątpienia najlepszymi w kraju. Zgodnym chórem uważali, że nie publikowano ich tylko i wyłącznie dlatego, bo nie słali błagalnych listów z maszynopisami, do tych wyzyskiwaczy, wydawców. Przyjrzałem się im! Jeżeli tak pisali, jak wyglądali, jeżeli tworzyli tak, jak pili kawę i maczali w niej bułki, to naprawdę byłoby wszystko jedno, czy słaliby te swoje błagalne listy do wydawców czy też od razu wieszaliby te swoje dzieła w publicznych sraczach. A nuż ktoś by rzucił na to okiem przed podtarciem tyłka! Trzeba walczyć o czytelnika! Więc w niedzielę sortowałem gazety. Nagłe zachciało mi się kawy, a i głód też dawał znać o sobie. „Pilnowacze” stali w drzwiach. Czy tych nigdy nic nie boli? No jasne, że uniemożliwiali mi spokojny spacer do kantyny. Ukradkiem udało mi się jednak wymknąć ostatnimi, najrzadziej uczęszczanymi drzwiami w tyle korytarza. Musiałem, do kurwy nędzy, zrobić coś z tym „poniedzielnym” kacem. Kantyna była na pierwszym piętrze, ja na trzecim. W końcu korytarza, za sraczami, było wyjście na schody. Nad nimi zauważyłem duży napis:

OSTRZEŻENIE!

PROSZĘ NIE KORZYSTAĆ Z TYCH SCHODÓW!

Bawili się z nami. Grali w kotka i myszkę. Jebany trik. Ja i tak byłem od tych psów bardziej przebiegły. Przygwoździli to ostrzeżenie tylko dlatego, żeby takim cwaniakom jak Chinaski zabronić chodzenia do kantyny w czasie godzin pracy. Otworzyłem drzwi i zszedłem na dół. Drzwi trzasnęły za mną. Stanąłem przed drzwiami prowadzącymi do korytarza na pierwszym piętrze. Chwyciłem klamkę. Kurwa! Zamknięte. Wróciłem schodami na trzecie piętro. Nawet nie próbowałem podejść do drzwi prowadzących na korytarz drugiego piętra. Wiedziałem, że muszą być zamknięte. Podobnie jaki te na parterze. Tych parę lat przepracowało się przecież na poczcie. Jeśli już zabawiali się z nami w stawianie pułapek, to robili to bardzo solidnie i dokładnie. Szanse na kawę malały do zera. Kac zmienił mi przełyk w żwirową pustynię. Byłem na trzecim piętrze. Drzwi były też zamknięte. Na szczęście sracz był bardzo blisko. Zwykle ruch tam jak na targu. Co chwilę ktoś wchodził i wychodził. Tylko teraz wszystko zamarło. Czekałem. Dziesięć minut! Piętnaście minut! Dwadzieścia! NAPRAWDĘ NIKOMU NIE CHCIAŁO SIĘ ANI SRAĆ, ANI SIKAĆ, ANI POSIEDZIEĆ TROCHĘ NA KIBLU!!! NIKOMU! Po dwudziestu pięciu minutach pojawiła się wreszcie pierwsza twarz. Zacząłem stukać w metalową kratę.

– Hej, kolego! Kolego!

Nie słyszał albo udawał, że nie słyszy. Wlazł do sracza. Siedział tam z siedem minut. Krótko?!

Potem nadbiegł ktoś inny.

Stukałem coraz energiczniej:

Hej… kolego… ty!… PIERDOLONY GŁUCHY ONANISTO!

Musiał to usłyszeć, bo nawet popatrzył tym swoim tępym i rozlazłym wzrokiem w moją stronę.

Powiedziałem:

– OTWÓRZ TE DRZWI! NIE WIDZISZ, ŻE STOJĘ ZA NIMI! NIE MOGĘ WEJŚĆ DO ŚRODKA! WALE TY! OTWIERAJ TE JEBANE KRATY!

Otworzył. Byłem na korytarzu trzeciego piętra. Facet wpadł w jakiś nie znany mi stan duchowego uniesienia i zachwytu. Ścisnąłem go za łokieć.

– Dziękuję koledze, dziękuję.

I znowu stałem przed sortownicą.

Po chwili przechodził obok mnie jeden z tych pilnowaczy, którzy biorą pensje za pilnowanie nas i egzekwowanie godzin naszej pracy. Zatrzymywał się na chwilę, a mnie zdrętwiały palce.

– Wszystko w porządku, Chinaski?

Coś mu warknąłem, pomachałem gazetami, jakbym odpędzał nieobecne muchy, rozmawiałem sam ze sobą, uśmiechałem się nawet, ale nie do niego, aż sobie wreszcie poszedł.

9

Fay była w ciąży. Ale ten fakt nie zmienił ani jej, ani tym bardziej tak wyjątkowego stworu jakim była poczta amerykańska.

Ci, którzy naprawdę pracowali, pracowali nieustannie i bez przerwy, a ci, którzy nie pracowali, to rozprawiali wyłącznie o sporcie. Różnokolorowa drużyna składała się przede wszystkim z wielkich, czarnych postaci, zbudowanych jak zapaśnicy wagi ciężkiej, a ich głównym zajęciem były luzackie koci – koci – łapci ze sportem w roli głównej. Nowego zawsze przydzielano do tej drużyny. W ten sposób oszczędzono życie paru pilnowaczom. Zajmowali się, ale i tak nie przeszkadzało im to w międleniu ciągle takich samych tekstów, odbieraniu worków z listami z dowożących ciężarówek i transportowaniu ich przy pomocy wózków lub windy na wyższe piętra. To zabierało im pięć minut, pozostałe pięćdziesiąt pięć minut opierdalali się totalnie, wykrzykując cytaty ze sportowych gazet. Niekiedy, bardzo jednak rzadko, liczyli przesyłki, albo udawali że liczą. Robili to z zimną krwią i wyrachowaniem. Ale muszę przyznać, że długie ołówki, wsuwane przez nich za własne uszy, dodawały im czegoś szlachetnego, nawet intelektualnego. Sprzeczki i kłótnie wybuchały bardzo gwałtownie co parę minut. Każdy z nich uważał się za eksperta we wszystkich dziedzinach sportu, a wszyscy czytali z umiłowaniem ciągle tę samą gazetę sportową.

32
{"b":"122927","o":1}