Biegiem wzdłuż pociągu, biegiem! Już jest koło lokomotywy. Ależ ten wiatr świszcze! Poręcze są zimne, mokre od deszczu. Stopnie zaczynają się bardzo wysoko. Wejście zamknięte. Poświeciła Oksana latarką w okno – w środku chyba nikogo nie ma. Szarpnęła drugi właz. Otwarty, ale wewnątrz pusto. Dalej. Minęła brudną tłustą cysternę, dojrzała platformę. O Boże, nie dam rady! A jednak wdrapała się. Co to? Jakiś kontener. Oświetliła wnętrze latarką. Z odległego kąta spojrzały na nią błyszczące oczy. Potem drugie. I jeszcze jedne. Na światło latarki odpowiedziało przerażone wycie, jakaś butelka brzęknęła o ścianę, tuż koło twarzy Oksany, obsypując ją odłamkami szkła. Oksana nie zaglądała już do kontenera, zrozumiała, że jej pułkownika tu nie ma.
Ruszyła wagonami. Przeszła kolejno trzy korytarze. Jak jej się to udało, jak zdołała ominąć toczące się zajadłe bójki? Jak uniknęła śmierci? Nie wiedziała tego i nie pamiętała. Nie chronił jej już respekt dla Zubrowa. Przeciwnie, gdyby ktoś rozpoznał w niej dziewczynę z przedziału dowódcy, nie uszłaby nawet kilku kroków. Ale pijani przy drzwiach, gdzie zabawa trwała w najlepsze, nie dostrzegli, że ten szczuplutki żołnierzyk jest przeciwnej płci – sprawił to mundur. Może zresztą nie mundur, może coś innego. Fakt, że Oksana nie oberwała ani pięścią, ani bagnetem, ani saperką w dwóch pierwszych, rozszalałych wagonach.
W trzecim panował już spokój. Rozlegało się w nim tylko chrapanie i jęki. Coś podpowiedziało Oksanie, żeby nie zapalała latarki, nie oświetlała zapijaczonych mord. Nie mogło być jej pułkownika pośród tych ochlapusów, śpiących i rannych. Albo został zabity, albo Oksana znajdzie go między trzeźwymi.
Nagle na tle okna zobaczyła czyjąś ogromną postać, najwyraźniej mocno się trzymającą na nogach, nierozespaną i niestękającą. Zorientowała się, że to nie pułkownik, i prześlizgnęła się obok niepostrzeżenie. Rozróżniała już coś niecoś wzrokiem w ciemności i latarka nie była jej potrzebna. Przyciskał ją do piersi bezwiednie, jakby w odruchu obronnym.
Gdzie jest pułkownik? Gdzie pułkownik?
Pozostawało tylko wrócić do wagonu pancernego i tam szukać. Gdzież zresztą Zubrow mógłby być, jeśli nie w punkcie dowodzenia? Może siedział tam cały dzień, po prostu za ścianą? Punkt dowodzenia, podobnie jak przedział dowódcy, miał pancerne drzwi. Jeśli zamknięto je od środka, z korytarza nie było tam dostępu, ale przecież punkt dowodzenia i kwaterę dowódcy oddzielały od siebie tylko cieniutkie drzwiczki! Że też głupia nie wpadła na to, żeby je otworzyć i sprawdzić, czy Zubrowa nie ma w punkcie dowodzenia, zanim puściła się w drogę przez wszystkie wagony! Ale przecież za drzwiami panowała zupełna cisza… To właśnie było takie straszne.
Skradając się jak kot, przemoknięta i drżąca, zgięta wpół, żeby się utrzymać na wietrze, ruszyła wzdłuż całego eszelonu w drogę powrotną. Byleby tylko zdążyć, Boże kochany, byleby zdążyć! Ale do czego się tak śpieszyła, sama nie wiedziała.
Zubrow tymczasem przegrywał. Z każdą chwilą coraz bardziej. Grał w ruletkę. W huzarską ruletkę. W najbardziej pasjonującą grę, jaką wymyślono. Zubrow był dumny z tego, że wymyślili ją rosyjscy oficerowie. Grywał czasem sam ze sobą, a raczej ze swoim losem. Ale los za wiele sobie pozwalał.
Zubrow wyjął swoje Magnum, które jeszcze pachniało świeżym, ostrym powietrzem górskich przełęczy w Afganistanie. Załadował broń. Nie sześcioma nabojami, ale jednym. Pozostałych pięć komór bębna pozostawił pustych. Zakręcił bębnem i przystawił wylot lufy do skroni. Bęben obraca się z wesołym terkotem tuż przy uchu pułkownika. Ale Zubrow nie ma dzisiaj szczęścia – kurek szczęknął na pustej komorze. Ciekawe, czy los bardzo się pomylił. Nie, nabój siedział w następnej komorze.
Gdyby tak można było kogoś wyzwać na pojedynek i stanąć w obronie własnego honoru! Lecz kogo znaleźć tutaj, w stepie? Wrześniowy deszcz i wiatr? Więc Zubrow znów kręci bębenkiem. Chociaż wie, że sekundantów w tym pojedynku nie będzie. Ale cóż mu zostało prócz honoru oficera? Czyż nie strzegł jego nieposzlakowanej czystości bardziej, niż czystości oślepiająco wyglansowanych oficerek? A jednak nie ustrzegł… Stary wyga ze Specnazu, chłop jak brzytwa, twardziel, doświadczony dowódca batalionu, całujący jedwabne sztandary najznakomitszych gwardyjskich dywizji, siedzi na tym zadupiu. I jego buty po raz pierwszy od wielu lat służby są niewyczyszczone. Ale cóż to za różnica, skoro honor Zubrowa został upaprany dziegciem, niczym wrota obejścia jakiejś wsiowej dziwki.
Pułkownik znowu obrócił bęben – ze złością, żeby dłużej się kręcił. Przypomniał sobie poprzedniego właściciela tego rewolweru.
Był to mężczyzna olbrzymiego wzrostu. Krzaczasta broda niemal zasłaniała mu oczy. Typowy przywódca, Zubrow od razu wyczuł w nim spokojną siłę. Nie w tym rzecz, że żal mu było zabijać tamtego w walce. Ale jednak jakoś dziwnie tęskno zrobiło się Zubrowowi na duszy. Jakby sam siebie zabił. Chociaż nie odznaczał się szczególną wrażliwością i przywykł do zabijania, zatrzymał rewolwer tamtego i nie oddał go oddziałowi zabezpieczającemu zdobycze wojenne. A zabicie właściciela pominął w spisie swoich zasług bojowych.
Przypomniał sobie Zubrow zaśnieżoną przełęcz i ściągnął spust. No cóż, brodaczu! Niech chociaż twój rewolwer ma tę satysfakcję!
Akurat. Jak nie idzie, to nie idzie. Trudno. W takim razie zwiększymy stopień ryzyka. Zubrow załadował jeszcze jeden nabój. Ledwie zdążył przekręcić bębenek, kiedy ktoś szarpnął drzwi. Nie dadzą człowiekowi w spokoju nawet w ruletkę pograć! Kogo tu znowu diabli przynieśli? A kroki słychać już w sąsiednim przedziale. Drzwi między pomieszczeniami otworzyły się nagle i Zubrowa oślepił blask latarki.
Oksana już miała przed oczyma moment, kiedy wchodzi do ciasnej kabiny punktu dowodzenia i nie zastaje tam nikogo. To będzie koniec, koniec wszystkiego, a wtedy niech zalegną ciemności i deszcz niech pada choćby do końca świata. Przed Oksaną pancerne drzwi. Szarpnęła – zamknięte. Trzeba spróbować wewnętrznych. Drzwi do przedziału dowódcy były otwarte na oścież, tak jak je zostawiła. Stieczkin na dwadzieścia naboi także leżał na miejscu. Ale jeśli wyciągnie po niego rękę, ktoś przyczajony w ciemnym kącie może ją znienacka chwycić za gardło. Oksanę ogarnął strach. Trzeba to zrobić jednym skokiem.
Skoczyła, chwyciła pistolet, zatrzasnęła za sobą ze zgrzytem pancerne drzwi i zamknęła je od środka. Wstrzymała na chwilę oddech, po czym rozejrzała się po pomieszczeniu, oświetlając wszystkie kąty latarką. Broń właściwie teraz nie była jej potrzebna. Wystarczyło otworzyć wewnętrzne drzwi i sprawdzić, czy nie ma za nimi Zubrowa. I zrobiła to, nie czując więcej strachu. Pierwszą rzeczą, jaką oświetlił snop światła z latarki, była para brudnych butów siedzącego na podłodze mężczyzny, który spoglądał na Oksanę obojętnym wzrokiem. Dziewczyna oczywiście nie miała pojęcia o huzarskiej ruletce, ale znów się przestraszyła – oczy, które na nią patrzyły, były martwe! Ale mężczyzna się poruszył i o coś zapytał, a wtedy Oksana rozpoznała swojego pułkownika. Więcej nie pamięta. Coś jej zadzwoniło w tyle głowy i zachwiała się, zniosło ją w lewo i jakby pociągnęło do góry, wzwyż, po spirali. Poczuła dziwną lekkość i ciepło.
Zubrow chwycił dziewczynę na ręce – kompletnie przemoczoną i zziębniętą. Nie wiedział, czy Oksana żyje, czy umarła. Położył ją delikatnie na pryczy. Głowa niżej. Do diabła z poduszką! Nogi trzeba unieść. Trudno coś dojrzeć w tych ciemnościach. Latarka rozbiła się, gdy wypadła jej z rąk. Zubrow przekręcił kontakt. Światła nie było. Trochę wyżej znajdował się wyłącznik oświetlenia awaryjnego. Spróbował je włączyć. I nagle zrobiło mu się tak smutno na duszy, że jego własny nastrój sprzed paru chwil, kiedy grał w huzarską ruletkę, wydał mu się o niebo weselszy.
Oświetlenie awaryjne, to była niebieska żaróweczka pod sufitem. Witia Zubrow od dzieciństwa lubił to maleńkie światełko w górze przedziału.
Pamiętał te coroczne podróże, jakby to było wczoraj. Jedenaście dni w tamtą stronę, jedenaście z powrotem. Kurier Moskwa-Władywostok. Pędzi ekspres, stuka na rozjazdach, zatrzymuje się dwa razy w ciągu dnia, i to tylko po to, żeby zmienić lokomotywę, jak konie pocztowe w dawnych czasach. Wieczorami urlopowani oficerowie rżną w karty, a ojciec Witii jest duszą towarzystwa. Przez całą noc pali się od sufitem niebieska żaróweczka i koła stukoczą: ta-ta-ta-ta. Coś cudownego.