Литмир - Электронная Библиотека

– Jestem gotów.

– To chodźmy do ludzi.

Wyszli z namiotu. Bębny natychmiast ucichły, ustały pląsy. Stepowi witezie wskoczyli na taczanki, żołnierze Zubrowa na dachy wagonów. Podniósł bat’ko Saweła w górę atamański buńczuk i wszystko wokół zamarło w milczeniu.

– Zawsze lubiłem Specnaz. – Pomruk tłumu potwierdził, że groźny ataman istotnie zawsze lubił Specnaz. – Moją ochronę zawsze dobierałem sobie z dawnych specnazowców. – Tu znów rozległ się szmer aprobaty. – I oto przejeżdża tędy cały batalion Specnazu, więc co, mam go nie przepuścić? – Tłum pomrukiem wyraził zdziwienie: czyż może być inna decyzja? Przepuścić, oczywiście! – A ataman dalej wiedzie swoje wojsko drogą niepodważalnej logiki: -

I to nie zwykły batalion Specnazu, ale taki, którym dowodzi mój przyjaciel z dzieciństwa, Witia Zubrow! Pozwól, przyjacielu, że cię ucałuję!

Saweła i Zubrow objęli się i ucałowali. Na taczankach siwowąsi kaemiści odwrócili głowy, oczy pospuszczali, a co młodsze baby rozryczały się zgodnym chórem ze wzruszenia.

– Zły los sprawił, że mój przyjaciel otrzymał rozkaz, żeby dowieźć komunistów do Moskwy. – Na te słowa tłum zahuczał groźnie, nieprzejednany. – I oto problem, panowie: ani komunistów przepuścić nie mogę, ani przyjaciela obrazić. Co mam zrobić? – Ciżba zafrasowała się: co robić? Choćby i sto lat myśleć, nic człowiek nie wymyśli! – I co, zdaje się wam, że nie znalazłem rozwiązania tego problemu? – W oczach ludzi błysnęła nadzieja. – Znalazłem! – Przez tłum przebiegło westchnienie ulgi, niczym powiew wiatru przez trawy stepowe.

– Mamy przecież naszego Lonieczkę. – Gdy padło to imię, zagrzmiał śmiech na taczankach, aż konie pokładły uszy po sobie, i trwał, nie cichnąc, przeszkadzał Sawele mówić. Pojęło bractwo zamysł swego atamana i zanosiło się śmiechem, zachwycone jego mądrością. – A więc mamy naszego Lonieczkę, a oni niech wybiorą kogoś spośród siebie. I niech ci dwaj ze sobą walczą. Na pięści. Wedle starej zasady: do pierwszej śmierci. Jeśli zginie nasz Lonieczka… – przy tych słowach niektórzy śmiali się już do łez i trudno, bardzo trudno było atamanowi ciągnąć dalej, ale Saweła znalazł jeszcze w sobie dość sił -…a więc jeśli zginie nasz Lonieczka, nie będzie się o co kłócić – niech jadą z Bogiem. Natomiast jeśli Lonieczka zwycięży – proszę, droga wolna, ale komunistów zostawcie!

I wystąpił z tłumu Lonieczka, chłop ponad dwa metry wzrostu, wytatuowany po same uszy, w ustach błyska stalowy ząb. A śmiech wciąż nie milknie.

Przyjrzał się Zubrow podziarganemu Lonieczce i zgodził się na zasady pojedynku. Do pierwszej śmierci, to do pierwszej śmierci. Mamy i u siebie w Specnazie swoich mistrzów.

– Sałymon!

– Czego? – nie przestrzegając regulaminowej formuły, odkrzyknął Sałymon z pierwszego wagonu.

– Pokaż się! – polecił Zubrow, również nieregulaminowo.

Sałymon się pokazał i tłum w jednej chwili ucichł.

– Oto, Sałymon, twój przeciwnik. Walka bez saperek, bez noży, bez anten, bez batów. Na pięści. Do śmierci. Rozumiesz?

– A jakże.

– No, to do ataku!

Sałymon wystąpił naprzód. Obejrzał przeciwnika. Z szacunkiem. A Lonieczka długo nie czekał. Zamachnął się, trzasnął Sałymona pięścią między oczy. Z taką siłą, że aż kości zachrzęściły. I zaraz zadał Lonieczka Sałymonowi drugi cios – w szczękę. I zaczęło się. Tłum zagwizdał, zatupał. W Złotym Batalionie także rozległy się gwizdy. Sałymon, a to ci dopiero! Myśleli, że siłacz, że niezwyciężony… Lonieczka tymczasem rozgrzał się na dobre, grzeje w Sałymona jak w kaczy kuper, tamten tylko się zasłania. I całą twarz ma już we krwi i w siniakach. Zubrow chce podać surową komendę: „Wal, Sałymon!”, i nie może sobie przypomnieć tej magicznej formuły. A Lonieczka już wkroczył w ostatnią fazę zabójstwa, parę razy grzmotnął Sałymona kolanem i nagle zaczął go młócić bez opamiętania, zadał mu taką serię ciosów, że tłum ogarnął prawdziwy zachwyt i uniesienie, tłum już wiedział, że tempo będzie z każdą chwilą rosło. I tak się stało. Ciosy padały coraz gęściej. Lonieczka był świadom, że teraz dłużej nie musi się bać, i bił już nie po to, by zwyciężyć Sałymona, lecz by przypodobać się publiczności. Chodziło mu o to, aby się pokazać w jak najlepszym świetle, wypaść jak najefektowniej…

A potem nagle wszystko się skończyło. Pękła jakaś wewnętrzna logika wydarzeń. Zapanowała nieprzyjemna atmosfera, jak w kinie, kiedy nagle w najciekawszym miejscu filmu urwie się taśma, rozbłyska światło i widz raptem stwierdza, że znajduje się nie w baśniowym królestwie, lecz w zaplutej, obskurnej sali. Tak było i teraz. Sałymon stał z twarzą zmasakrowaną na krwawą maskę. Gdyby nie wzrost siłacza, nie można by go poznać. A więc stał biedak i ocierał tę porozbijaną twarz rękawem. Paliła go żywym ogniem. Gdyby tak komuś przyszło do głowy podać mu choćby zamoczony w zimnej wodzie ręcznik! A Lonieczka leżał. Raz się poruszył, podciągnął lewe kolano do brzucha, ale tylko jęknął, i dał za wygraną. Nikt nie zauważył, kiedy Sałymon go znokautował. Zubrow także. Więc zapytał:

– No co tam, mają walczyć dalej, czy na tym koniec?

Pochylił się nad Lonieczką miejscowy medyk, pomacał mu tętnicę na szyi i ogłosił, że walka zakończyła się zwycięstwem Sałymona. Pełnym zwycięstwem.

Nic nie powiedział bat’ko Saweła, tylko ręką machnął, nakazując rozebrać barykadę na trasie eszelonu i zniknął w swoim namiocie bez pożegnania. Taczanki także w mgnieniu oka rozjechały się w różne strony. Wszyscy pośpieszyli do swoich kureni kaszę warzyć, a każdy do głębi sfrustrowany – ot, oczekiwali ludzie widowiska, a tymczasem poszło całkiem nie tak.

A do Sałymona już biegnie Zinka z ręcznikami i zimną wodą. I obejmuje go ze szlochem. Głupie te baby. Czego tu ryczeć? Chłop żywy, zdrowy, tyle że gębę ma rozkwaszoną. Ale gęba się zagoi. Nie ma co beczeć.

Zubrow wybierał się do ostatnich wagonów, pogratulować wysoko postawionym towarzyszom cudownego ocalenia. Postanowił przedstawić im Sałymona, ich wybawcę.

– Sałymon!

– Tak jest!

– No, dość tego mycia, chodź tutaj.

Sałymon przerwał toaletę, podbiegł w pełnej gotowości. Tymczasem przy ostatnich wagonach na Zubrowa już czekają towarzysze na odpowiedzialnych stanowiskach.

– Czy wiadomo wam, pułkowniku, że tego rodzaju widowiska są u nas zakazane?

– Wiadomo.

– A zatem, towarzyszu pułkowniku, świadomie demoralizujecie swój batalion. Narażacie życie żołnierzy! I to w imię czego? Waszych niezdrowych skłonności do kontaktów z bandytami i poszukiwania mocnych wrażeń. A może to hazard? Chodziło o pieniądze? No jasne, zatrzymaliście transport, licząc na łatwy grosz.

Podbiegł Sałymon, ale szanowni towarzysze dalej swoje:

– Dostaliście wyraźny rozkaz. A wy co? Oj, niedobrze, pułkowniku! Oświadczamy to w obecności waszego podwładnego: niedobrze!

Och, nie powinien był towarzysz Zwancew tego mówić! Złość w Zubrowie zakipiała, co sprawiło, że stał się niezwykle ugrzeczniony.

– W samą porę, panowie komuniści, przypomnieliście mi o uczciwości. Moja wdzięczność nie ma granic.

Pokaż no się, Sałymon… Nieźle oberwałeś! Buźka jak malowanie. Gdybym był ministrem obrony, za taką walkę, za uratowanie batalionu, za wytrzymałość i odwagę awansowałbym cię na stopień oficerski. Ale na to na razie będziesz musiał poczekać. Tymczasem w obecności wysoko postawionych towarzyszy przyjmij moje przeprosiny, że naraziłem twoje życie. Uznaję swój błąd. Pomożesz mi go naprawić?

– Tak jest, dowódco!

– Poczekaj, sprawdzę, czy wszyscy są w wagonach. Chodź, odczepimy ten hak. Tak, dobrze. Teraz wejdź do wagonu i daj sygnał do odjazdu.

Jakoś nie od razu zorientowali się partyjni bossowie, że ich wagony zostały odłączone od reszty składu i nie stanowią już jedności ze Złotym Eszelonem, a odległość między nimi szybko się zwiększa. A kiedy to spostrzegli, podniosły się krzyki i protesty. Zubrow z tylnej platformy odjeżdżającego pociągu rzucił im na pożegnanie:

– A idźcie wy do…

30
{"b":"122685","o":1}