Литмир - Электронная Библиотека

– Skoro nie prowadzicie ewidencji zabitych, to jak się nauczycie Uczyć pieniądze?

– Jak to nie prowadzimy ewidencji zabitych? Z choinki się urwałeś?

– Z choinki – to znaczy?

– Nieważne, tak się tylko mówi. Trafiłeś mnie prosto w serce! Pamiętam wszystkich moich zabitych przyjaciół!

– A ja dziś zapytałem towarzysza Zwancewa, ile milionów zabito za komunizm. Czytałem wasz Sołżenicyn i chciałem wiedzieć, czy jest to prawda. Towarzysz Zwancew powiedział, że Sołżenicyn jest oszczerca, a teraz jest pierestrojka. Ale ile ludzi zabili za komunizm, towarzysz Zwancew nie powiedział, a powiedział: to nieważne, ważna idea. Oszczerca liczy, komunista nie liczy… Trudny kraj!

– Olej tego całego Zwancewa! On kłamie.

– A kto nie kłamie?

– Sam się przyjrzyj, Paul. Baśka pracuje?

– Baśka pracuje – to znaczy?

– Nieważne, takie tam powiedzonko. Chcę powiedzieć: patrz i myśl, a wszystko zrozumiesz – jeżeli, oczywiście w tym naszym bigosie w ogóle się można połapać. Tamtych skurwieli nie pytaj.

– Trzeba pytać. Są różne zdania, Iwan, i w każdym jest jakaś prawda.

– Prawda jest jedna, Paul. Tylko musimy do niej jeszcze długo zasuwać.

– Zasuwać – to znaczy?

Obaj zdążyli się już polubić. Zubrow był prawie cały czas zajęty i tylko niekiedy mógł się przyłączać do ich pogawędek. Paul szybko chwytał język rosyjski, Dracz nauczył się paru zwrotów po angielsku (naturalnie z prawidłowym amerykańskim akcentem). Bardzo lubili te swoje dyskusje.

– Wiecie, chłopaki, nasz dowódca swojej laski nawet na postoju nie wypuścił! Pierwsza noc – to jeszcze rozumiem – jego prawo… Ale później – czemu o nas zapomina? Tak czy owak – to nie jest w porządku…

Rozmowa toczyła się w żołnierskim przedziale, gdzie przy herbacie zebrało się sześciu jego prawowitych mieszkańców plus dziewczyny: Sońka, Zinka i Raja. Sońka od razu się wściekła.

– A wy co, ogiery jedne, chcielibyście, żeby on wam dzieciaka oddał do wspólnego, kołchozowego użytku? My wam nie wystarczamy, jeszcze dziecko wam potrzebne? A jak ją już wykorzystacie, to ma być kurwą do końca życia? Sami jej inaczej nie nazwiecie, świnie! A spytaliście ją, czy chce żyć z taką ksywą?

– Sońka, coś ty? Nie świruj! Zresztą, jak mamy ją spytać, skoro nie wychodzi na krok z przedziału dowódcy? Kto wie, może właśnie chce?

– Cha, cha, cha!

– I dobrze robi, że nie wychodzi – do takich bandziorów. Miałam takiego ojczyma jak wy – też myślał, że ja chcę! A jeszcze nie skończyłam piętnastu lat… Uciekłam z domu, nocowałam w kanałach… Potem oczywiście zaczęłam kraść, poprawczak… Tam zresztą wychowawca też myślał, że ja chcę! Tyle że stamtąd nie dało się uciec. Lwowski obóz dla nieletnich jest na Górze Zamkowej, nie uciekniesz. Dziewczyny próbowały… – Tu Sońka nagle się rozryczała i wszyscy przycichli.

– No, co ty, Soniu? Nie płacz! My cię bardzo szanujemy!

– Dobrze znam ten wasz szacunek! Ogiery! A tak w ogóle to tylko tutaj mam ksywę Pufik. A w poprawczaku – wiecie jak się nazywałam? Wyrwiślep! No więc, jeśli któryś z was skrzywdzi tę dziewczyninę – jak Boga kocham, udowodnię, że to ksywa nie dla picu! Znalazł się między wami jeden, co uratował dzieciaka przed gwałtem, a wy, bandziory, już nie możecie wytrzymać, tak?!

– W porządku, Soniu, po co nam ta małolata, skoro są tu prawdziwe kobiety? My jesteśmy dobrzy dla ciebie, ty dla nas. A te szczyle tyle tylko mają dobroci, co dla siebie samych!

Kapral Bieriozin przytulił Sonię i dziewczyna umilkła.

Oksanie byłoby bardzo przykro, gdyby usłyszała te słowa, ale na szczęście nie słyszała. Dopiero co się obudziła i nie od razu zrozumiała, gdzie się znajduje. Koła stukały, co zupełnie zbijało ją z tropu. Mamuśku, dokąd mnie wiozą? Tu przypomniała sobie, jak wyglądała mama, kiedy widziała ją ostatni raz: ani głosu nie można już było rozpoznać, ani twarzy. Jak będzie żyć bez mamy – zupełnie nie mogła sobie wyobrazić. Rozpłakała się ze strasznego żalu nad sobą.

Na następnym postoju – wieczór się już zbliżał – pod przedziałem dowódcy zjawiła się Lubka z jakimś zawiniątkiem.

– Panie pułkowniku! Zubrow wychylił się z okna.

– Niech pan wyjdzie, mam sprawę!

To już się zupełnie Zubrowowi nie spodobało. Oczywiście, wiedział, że do eszelonu wkręciły się prostytutki, ale dopóki nie miał z nimi bezpośrednio do czynienia – nie protestował. Niech się chłopcy zabawią, a dopóki dziwek nie widać i nie słychać, mógł patrzeć na to przez palce. Tymczasem one najwyraźniej chcą, żeby je zauważył… Ale na odwrót było już za późno. Wyszedł z wagonu.

– Słucham.

– Panie pułkowniku. My, to jest, no – wszystkie dziewczynki – zebrałyśmy trochę ciuszków. Dla tej małej. Bo ona przecież nie ma co na grzbiet włożyć. Nic świńskiego, przecież wiemy… Sweterki, majteczki, ciepłe skarpetki. Na wierzch niech wkłada żołnierskie rzeczy, żeby jej te ogiery nie zaczepiały, a pod spód – to. Niech pan nie pogardzi, nie obraża dziewczyn. Dały to ze szczerego serca!

– Cóż, dziękuję. Jak ci na imię?

– Lubka.

Zubrow popatrzył na nią uważnie i powiedział po chwili:

– Podziękuj swoim dziewczętom, Lubka. Bardzo się to przyda. Bo już chciałem ją owijać onucami. Widzę, że jej wam żal?

– Jak tu nie pożałować? Widziałyśmy ją wczoraj – wszystkie żebra na wierzchu, buzia zakrwawiona. To jeszcze dziecko, co ona nam zawiniła? Niech pan o nią dba, panie pułkowniku! My tam żyjemy z dnia na dzień, ale jej niech pan w razie czego broni! Pójdę już.

– Idź, Łubka. Nie krzywdzą was?

– Nie, to dobre chłopaki. Do widzenia, panie pułkowniku.

Zubrow zaciągnął tobół do przedziału. Dziewczynka, nadal w kurtce Sałymona, sięgającej jej poniżej kolan, wcisnęła się w kąt kuszetki. Poprzednią noc spędziła sama: Zubrow miał ważniejsze sprawy niż pilnowanie dziewczyny.

– Masz tu różne ciuszki. Dostaniesz jeszcze mundur. Wracam za pół godziny – masz być gotowa!

Dziewczynka nawet nie spytała, na co ma być gotowa. Może była niemową, ale to Zubrow zamierzał zbadać później. Powiedział Draczowi, że potrzebny jest mundur małego rozmiaru, i po pół godzinie w przedziale powitał pułkownika żołnierzyk, tyle że nieostrzyżony.

– Jak się nazywasz?

– Oksana.

– Masz jakieś nazwisko?

– Charczenko.

– Ile masz lat?

– Prawie siedemnaście…

– Co to znaczy prawie?

– Skończę za miesiąc. Zdałam do dziesiątej klasy. W tym momencie Zubrow przypomniał sobie, że gdzieś na świecie są szkoły, że chodzą do nich dzieci i że już się tam rozpoczął rok szkolny. Albo powinien był się rozpocząć.

– Co robiłaś w komitecie?

– Mój tata tam pracował. Dwa dni wcześniej przyszedł i mówi do mamy: zaczęło się, szybko się pakujcie. Mówił, że zabiorą nas z komitetu śmigłowcami. Przesiedzieliśmy tam całą dobę. A potem…

– Co było potem, widziałem. Ale nie becz, na miłość boską! Nikt ci u nas nie zrobi krzywdy. Będziesz tu mieszkać, wciągniemy cię na listę zaopatrzenia. A potem wysadzimy w bezpiecznym miejscu. Zęby masz całe?

– Chyba tak.

– To dobrze, bo nie mamy lekarza. Wyśpij się. Tu obok masz prysznic i ubikację. Z wagonu bez pytania nie wychodź.

– Wujku!

– Co? – spytał zaskoczony Zubrow. Przez całe życie nikt go tak jeszcze nie nazywał.

– Dokąd jedziemy?

– Do Moskwy, córciu. Zaraz przyniosą ci kaszę. Zjedz i kładź się spać.

Pociąg właśnie pobierał wodę na małej stacyjce. Dracz nie mógł sobie znaleźć miejsca. Czuł się jak ostatni idiota, chociaż zdawał sobie sprawę, że coś takiego może się zdarzyć każdemu. Wpadła mu do oka odrobina gorącego żużlu i utkwiła tak, że jej nie widać, nie daje się wyjąć, przemywanie nic nie pomaga. Co z niego teraz za oficer: mrugający bezradnie i załzawiony! Drugie oko, cholera, chyba z solidarności z tym bolącym, mruga również, kompletnie pozbawiając kapitana zdolności widzenia. I lewa ręka wciąż odruchowo próbuje trzeć podrażnione oko, w nadziei, że usunie paproch.

Zapewne jest to odruch bezwarunkowy, ale Draczowi ta świadomość bynajmniej nie przynosi ulgi.

19
{"b":"122685","o":1}