Литмир - Электронная Библиотека

Teraz zaś, w szerzącym się rozgardiaszu, można się było spodziewać wszystkiego. Nawet najbardziej otrzaskani pośród ulicznych smyków nie zawsze potrafili wymienić nazwy wszystkich powstańczych armii, band maruderów i partii politycznych. Co prawda, każde umorusane cudowne dziecko (a innych odeskie mamy nie wydawały na świat od czasów przedrewolucyjnych) mogło zapędzić w kozi róg najlepszego zachodniego sowietologa, ale jemu także zdarzało się pogubić.

– Komuchy, socjały, zielone socjały, monarchiści, konstytucyjni petlurowcy, sawełowcy, niebiescy bracia, czarnomorcy, autonomiści…

– Głupku, zapomniałeś o ostapieńcach! Już się nie liczy. Skucha!

Krążyły słuchy, że ostapieńcy są bezlitośni wobec napływowych, a napływowy był każdy, kto nie potrafił poprawnie wymówić ukraińskiego słowa pałanycia.* [*Kołacz].

Byli wśród nich erudyci, którzy potrafili uzasadnić pretensje Ukrainy do dowolnego terytorium, nawet do autonomii kanadyjskiej. Byli też weseli chłopcy, gotowi bezkrytycznie bronić tych roszczeń. To co, że bez cienia dowodów, kronik albo wykopalisk. Ewentualnemu oponentowi proponowali uprzejmie, by wymówił słowo-sprawdzian i, jeśli mu się to nie udawało, zapraszali z ukłonem:

– Proszu pana do hiłłaky!* [*Proszę pana na gałąź!].

Na razie stoją o pięćdziesiąt kilometrów od Odessy. Ale gdyby weszli do miasta, mogliby na najbliższej akacji powywieszać przedstawicieli wszelkich narodowości prócz Greków – a i to tylko dlatego, że o odeskich Greków zatroszczył się swego czasu osobiście towarzysz Stalin. Ciocia Mania powiedziała Lubce, że już otwarto prywatne kursy Abrama Sołomonowicza Mendelsona, który uczy wymawiać słowo pałanycia metodą intensywną, a opłatę pobiera w wodzie. Za naukę dzieci bierze dwa razy mniej, ale nie z altruizmu, tylko z szacunku dla uczciwego biznesu: młodzi przyswajają sobie wiedzę dwa razy szybciej.

Ciocia Mania słyszała, że istnieje także kurs poszerzony, gdzie oprócz słowa kluczowego przerabia się popularne przekleństwa i obelgi, które mają ostatecznie przekonać egzaminatorów o niewinności delikwenta.

– A ty się zapisałaś, ciociu Maniu?

– A na szczo meni, sim bolaczek twojemu boćkowi w peczinku, w żydiw ridnij mowy wczytysia?!* [*Żeby siedem chorób twojego ojca tknęło, po co mam się uczyć ojczystej mowy od Żydów?!] – zareplikowała ciocia Mania.

I wstrząśnięta Lubka ani wtedy, ani nigdy nie odgadła: czy obrotna baba zdążyła od rana przejść intensywny kurs, czy umie tak mówić od czasu bezgrzesznej młodości.

Tak czy owak, czas było iść do roboty, i Lubka postanowiła do zmycia wczorajszego makijażu raczej zużyć francuski lotion niż choćby sto gramów z półtora litra wody, które wydzieliła jej ciocia Mania.

– Cześć, Łubka! Ale się wymyłaś, paskudo!

– Lubasza, słyszałaś? Ostapieńcy idą! Zabalujemy z fajnymi chłopczykami!

– Lubka, zamienię dwadzieścia sztuk na dolce, po kursie południowo-zachodnim!

– Luba, kochana, padniesz: przywieźli mydło, cały transport!

Z tej kanonady powitań Lubka wyłowiła tylko nowe słowo „mydło” i zaczęła wypytywać, o co chodzi.

– Na kiego grzyba mydło, skoro wody nie ma?

– Nie bój nic, kochana, namydlisz się. Sienia Palony obiecywał, że towar poza Portofrankowską nie wyjdzie! Wyobrażasz sobie – kontenery z Ameryki, tak tam pisze: „Made in Canada”. Mój chłop przez całą noc w nadgodzinach rozładowywał, rano ledwie miał siły, żeby się napić rosołu!

W całej Kanawie aż wrzało, wszyscy omawiali sensacyjną wieść. Łubka nie kwapiła się iść do portu, obiły jej się bowiem o uszy słowa „dworzec” i „Specnaz”. Żaden śledczy nie wyłowiłby z wyszukanego odeskiego slangu związku między nadziejami Łubki na słodkie życie a trolejbusem „jedynka”, który rzeczywiście kursował tylko jeden raz na dobę.

Ale właśnie do tego trolejbusu wciskała swoją idealną figurę Łubka Tapeta, trzymając pod pachą własnej roboty torbę-banan. W torbie były: dowód tożsamości obywatelki Związku Radzieckiego, świadectwo urodzenia w mieście Odessie, paczka amerykańskich podpasek super na wypadek obfitej miesiączki, koronkowe majtki Diora, opakowanie bezpiecznych jednorazowych maszynek Gillette, orenburska chusta z koziego puchu i tomik Jesienina.

Na dworcu cuchnęło moczem, mazutem i innymi paskudztwami. Tutaj każdy pocałunek był jak ostatni. Tutaj uderzały w samo serce bezdomność i sieroctwo, i człowiek miał ochotę coś podpalić: jakiś magazyn albo komitet miejski.

W tłumie snujących się bez celu postaci Lubka dostrzegła jakieś zorganizowane działanie w pobliżu bocznicy, gdzie nie było żadnych obwieszczeń. Komenderował tam mężczyzna, przepasany czymś, co ściągało go w pasie mocniej, niż lekki pas z koalicyjką; był czarniawy, zgrabny, o zbójeckich oczach. Oczywiście Lubka ruszyła w kierunku, w którym ciągnęli wszyscy, nie poznając się nawzajem, albo zręcznie udając, że się nie znają. Łubka, wykonawszy serię zalotnych spojrzeń i podrygów pupą, ulokowała się na półce bagażowej razem z jakąś wywłoką. I zasnęła natychmiast, jeszcze zanim koła zastukały na stykach szyn.

– No jak, Zubrow, wszystko załadowałeś?

– Wszystko, towarzyszu generale.

– Wszystko sprawdziłeś?

– Tak jest.

– Szkoda, że nie mam drugiego wagonu artyleryjskiego. Musisz sobie radzić z jednym. W drodze kilka razy będziesz się musiał cofać, przeformowywać skład. Staraj się zachować taką kolejność, jak teraz: platforma balastowa z szynami, podkładami i narzędziami remontowymi, za nią wagon artyleryjski, potem lokomotywa spalinowa, za nią – cysterna z paliwem, wagon z kontenerem, wagony pasażerskie batalionu i otwarte platformy z wozami bojowymi i gazikami.

– A kogo tam jeszcze doczepiają?

– Dodatkowe obciążenie dla ciebie…

– Jakie obciążenie?

– Widzisz, Zubrow, kazano mi przy pierwszej sposobności wyekspediować do Moskwy towarzyszy partyjnych. I ty właśnie jesteś tą pierwszą sposobnością. I ostatnią.

– Litości, towarzyszu generale. Co ja pocznę z tymi darmozjadami? Czym ich żywić?

– Słuchaj, ani mnie, ani tobie nikt nie kazał dowozić ich do Moskwy. Mamy ich tylko wyprawić z Odessy. A później…

– Rozumiem, ale jak dojadę do Moskwy i każą mi napisać w raporcie całą prawdę…

– Prawdą będzie to, co napiszesz.

– A jak ja ich przewiozę przez zbuntowane tereny? Wiecie, jak tam ludzie nienawidzą komunistów? Będą z tego tylko kłopoty.

– Wręcz przeciwnie. Za przejazd przez zbuntowane terytoria zażądają od ciebie haraczu. Postawiłem ci wprawdzie w kabinie dowodzenia trzy walizy pieniędzy, tylko że nikt teraz nie chce radzieckich rubli. Na kogokolwiek byś się nadział, na anarchistów czy monarchistów, każdy chętnie wyrównałby rachunki z komunistami. Zresztą sam się zorientujesz. Mnie też nie jest na rękę ich teraz niańczyć. Ledwie wypędziłem znad Bielajewki ostapieńców – już się pchają inni. A na dodatek każą mi się jeszcze zajmować Mołdawią. Ale tym się nie przejmuj. Oto główne zadanie: z Moskwy przyszło polecenie, żeby dostarczyć nie tylko ładunek, ale i Amerykanina, który go wiezie. I choćby nie wiem co, ale jego musisz dowieźć całego i zdrowego… O, właśnie idzie. Przywitaj się grzecznie, potem ci wszystko wyjaśnię.

Poszedł krzepki uśmiechnięty facet, nieco starszy od Zubrowa, ubrany, jakby się wybierał na piknik.

– Mister Ross, to jest dowódca naszego pociągu. On właśnie dowiezie pana, tak jak się umawialiśmy, do samej Moskwy, i ładunek też pomoże dostarczyć na miejsce. Poznajcie się, panowie: pułkownik Zubrow.

Uścisk dłoni Amerykanina był sympatyczny: szczery i życzliwy.

– Na imię mi Paul – wymówił starannie.

– A mnie Wiktor. Świetnie mówi pan po rosyjsku, Paul!

– O, nie, nie. Brakuje mi praktyka. Będę rad ulepszać swój język. To jest nadzwyczajnie uprzejme, towarzysze, że tak miło zgodziliście się mi pomóc.

– Drobiazg – uśmiechnął się Gusiew. – To zwyczajna rzecz. Naszym obowiązkiem jest zacieśnianie kontaktów międzynarodowych. Poza tym wie pan przecież, jak się u nas teraz popiera prywatną inicjatywę. A pan jest wszak przyjacielem naszego kraju, Paul. Zaraz towarzysz Zubrow ulokuje pana w przedziale. Gdzie pański bagaż?

13
{"b":"122685","o":1}