– R-600? Łączność rządowa?
– Oczywiście. Wykonujesz odpowiedzialne zadanie rządowe. Będziesz utrzymywać stałą łączność ze mną, z centralnym punktem dowodzenia i z Instancją. Oczywiście, wysuwane anteny są bardzo ciężkie i można je ustawiać tylko w czasie postojów.
– A kto będzie pracował na R-600?
– Z taką radiostacją nie poradzi sobie nikt prócz eksperta z wieloletnim doświadczeniem w łączności rządowej. Oddaję ci mojego osobistego szyfranta-radiooperatora, majora Brusnikina. A oto i on we własnej osobie ze swoją aparaturą.
Z kabiny łączności spojrzała na Zubrowa wesoła umorusana gęba.
– Towarzyszu generale, proszę o pozwolenie zameldowania się nowemu dowódcy!
– Melduj się.
– Towarzyszu pułkowniku, major Brusnikin melduje się do objęcia stanowiska szefa łączności batalionu.
– Witam, majorze.
– Ku chwale ojczyzny, towarzyszu pułkowniku.
– Co teraz robicie, majorze?
– Przygotowuję aparaturę do działania w warunkach bojowych.
– Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali?
– W centrum nasłuchowym w Hawanie, towarzyszu pułkowniku.
– Tak, przypominam sobie. Pracujcie dalej.
– Tak jest.
Huknęła komenda i przetoczyła się po bezkresnym placu, odbiła się w oddali szczekliwym echem. Batalion zamarł bez ruchu. Ani drgnie. Tylko Zubrow wygląda jak przebierający nogami narowisty ogier. Przepełnia go radosne szaleństwo. Chlasnął się szpicrutą po cholewie i warknął krótko:
– Kapral Sałymon!
– Jestem!
– Czterdzieści kroków na wprost! Marsz!
Sałymon wyrąbał czterdzieści kroków, znieruchomiał. Czeka. Batalion też czeka, bez ruchu. Co ten Zubrow jeszcze wykombinuje? Co mu strzeli do głowy? Tylko okiem strzyże. Ogier, prawdziwy ogier.
– Zademonstruj swoją siłę, Sałymon.
– Tak jest!
Sałymon chwycił prawie trzymetrową antenę. Machnął nią lekko jak cygańskim batem. Zafalowała antena niczym wijący się wąż. Sałymon zrobił wdech-wydech. Długo się przymierzał, popatrując na zgrabną brzózkę na skraju placu.
– Sa-a-ałymon – śpiewnie przeciągnął Zubrow pierwszą część komendy i ostro zakończył: – Wal!
Sałymon zamachnął się jak dyskobol, zrobił pełne koło, ciągnąc za sobą po ziemi koniec anteny, cisnął świszczącą stalową pętlę i zarzucił ją na pień brzózki. Antena owinęła się wokół pnia, zacisnęła. I opadła. Brzózka stała przez chwilę, po czym runęła.
– Doskonale. A gdyby taką anteną przyłożyć komuś po grzbiecie? Złamałoby mu kręgosłup od pierwszego razu? – zapytał sam siebie Zubrow i z przekonaniem sam sobie odpowiedział: – Złamałoby.
I batalion w milczeniu zgodził się ze swym dowódcą.
– Kapralu Sałymon!
– Jestem!
– Mianuję was swoim ochroniarzem i adiutantem do specjalnych poruczeń z zachowaniem funkcji szefa batalionu i awansuję was do stopnia plutonowego!
– Ku chwale ojczyzny!
– Do szeregu wstąp!
– Tak jest!
– No, więc widzicie, sukinkoty. Zawsze miałem wszelkie pełnomocnictwa…
Na te słowa przez szereg przebiegła lekka falka aprobującego uśmieszku. Każdy poznał na własnej skórze pełnomocnictwa Zubrowa. I każdy pamiętał, że pułkownik swoje pełnomocnictwa wykorzystywał do ostatka, a nawet trochę je przekraczał.
– A teraz otrzymałem pełnomocnictwa nadzwyczajne. I w związku z tym zarządzam, co następuje: każdy rozkaz każdego dowódcy, od starszego szeregowego do pułkownika, należy wykonać za wszelką cenę. – Obrzucił batalion przenikliwym wzrokiem i powtórzył ciszej: – Każdy rozkaz, za wszelką cenę.
– Wymówił te słowa niemal półgłosem, ale usłyszano go nawet w ostatnich szeregach.
– Jeżeli dla wykonania rozkazu trzeba będzie poświęcić życie – poświęcimy. Bo czemu go żałować? To nie jest rozkaz, dla którego szkoda ryzykować życie. To nie jest kraj, dla którego żołnierz nie jest gotów życie poświęcić. Idziemy na śmierć. Wszyscy. Co za różnica, czy dzień wcześniej, czy dzień później? A jak zdychać, to pięknie. Zdechniemy, ale rozkaz ojczyzny wykonamy!
– Wykonamy – odpowiedział głucho batalion.
– Za niewykonanie jakiegokolwiek rozkazu przegonię pod wyciorami. Za świadome niewykonanie po stu wyciorach Sałymon jeszcze anteną przyłoży. Za niewykonanie rozkazu plutonowego – jedno uderzenie anteną. Za niewykonanie rozkazu chorążego – dziesięć uderzeń anteną. Za niewykonanie rozkazu oficera – sto anten. No, a jeśli ktoś nie wykona mojego rozkazu… – Zubrow zamyślił się na sekundę. – Temu, kto nie wykona mojego rozkazu… wybaczę. Ale radzę moje rozkazy wypełniać. Nie mnie służycie, sukinkoty, tylko naszej ojczyźnie. Śpieszmy ją ratować. Co wieziemy – ani mnie, ani wam nie wiadomo. Może to coś takiego, co uratuje nasz kraj. Jeżeli to dowieziemy, kraj będzie żyć i pracować swobodnie i radośnie. Jeśli nie dowieziemy – może się zawalić w cholerę. I będzie nami rządzić każdy, kto się nawinie. Ale nic z tego! Ładunek dostarczymy. Za wszelką cenę. Za wszelką! Otrzymałem rozkaz sformowania batalionu tylko z ochotników. Ale tu wykorzystałem po raz pierwszy swoje nadzwyczajne pełnomocnictwa: żadnych ochotników. Zawsze tak było: dowódca otrzymuje rozkaz dotyczący tego, co ma zrobić, a jak, to już jego głowa. No i mnie właśnie polecono dostarczyć ładunek, a jak to zrobić – miałem zadecydować sam. I zadecydowałem: bez ochotników. Ojczyzna upada. Trzeba ją ratować. I nie obchodzą mnie wasze chęci. Biada krajowi, którego bronią tylko ochotnicy. Bo jeżeli chętnych do tego, by umrzeć, nie znajdzie się wystarczająco wielu, to co wtedy? No więc, kogo znam, komu ufam, kogo widziałem w akcji, tego wziąłem. A teraz, jeżeli każę zginąć, zginiemy wszyscy. Są pytania?
– Nie ma!
– No to z Bogiem.
Ciocia Mania patrzyła z dezaprobatą, jak Lubka w wyzywającym szlafroczku drepcze do kuchennego kranu.
– Sumienia nie masz, dziewucho: żeby wstawać po dwunastej! A morda opuchnięta! Na co te chłopy lecą?!
– Taką już mam robotę, ciociu Maniu: zawsze na trzecią zmianę, powinnam dostawać przydział mleka za szkodliwość! – zachichotała Lubka i posłała sąsiadce soczystego całusa.
Była to ich zwyczajna sprzeczka. Pozostali sąsiedzi o tej porze byli w pracy, a emerytka ciocia Mania nudziła się bez towarzystwa. Lubce jej reprymendy nie przeszkadzały.
– Wychowuj mnie, wychowuj, ciociu Maniu! Jak mnie nawrócisz na właściwą drogę, Bóg ci wszystkie grzechy odpuści! Sama też pewnie balowałaś za młodu?
– Ty moich grzechów nie licz!
– Gdzie mi tam, dalej niż do stu nie umiem liczyć!
– Pomyślałabyś o sobie, bezwstydnico: dwadzieścia osiem lat – i ani rodziny, ani niczego! Myślisz może, że jeszcze zdążysz? Żeby mnie tak wątroba bolała, jak ty zdążysz!
Dziś przepowiednie cioci Mani brzmiały bardziej ponuro niż biblijne proroctwa, ale zaspana Lubka tego nie zauważyła i ciągnęła dalej wesoło:
– A może dam sobie zrobić dzieciaka i podrzucę ci na wychowanie: będziesz mu prawić morały od rana do wieczora!
– Tfu, tfu, łajdaczko! I przestań kręcić kranem! Nie umyłaś swojej wybitnej urody, kiedy wszyscy normalni ludzie to robią, to chodź teraz wypaćkana tuszem! Nie ma wody i nie będzie. Rzęsy sobie rozlepisz, jak deszczyk spadnie, poczekaj!
– A dlaczego, ciociu Maniu? – przestraszyła się Lubka.
Do kłopotów z wodą mieszkańcy Odessy byli przyzwyczajeni; w ciągu ostatnich paru lat puszczano ją zazwyczaj najwyżej na trzy godziny dziennie. Nocą zaś wodociągi nie działały jeszcze od czasu drugiej epidemii cholery. Ciocia Mania więc nie irytowałaby się z powodu głupstwa.
– A dlatego, że ostapieńcy zajęli Bielajewkę! Idą teraz na Odessę!
Łubka aż przysiadła.
– Wiesz na pewno, ciociu Maniu?
– A jakże! Z samego rana pół miasta z wiadrem obleciałam! A przy studni w Kanawie komuchy wartę wystawiły, nikogo nie dopuszczają.
Trudno było o gorsze nowiny. Co znaczą słowa „zajęli Bielajewkę”, Odessa wiedziała dobrze od czasu wojny. Najprostszym sposobem zdobycia miasta było odcięcie go od jedynego źródła wody.
Ciocia Mania dobrze pamiętała mały zielony kieliszek, którym dzielono ostatnie w całym mieszkaniu wiadro wody, kiedy nadeszli Niemcy. Wówczas jednak udało się przetrwać: miasto stosunkowo szybko się poddało, Niemcy, kiedy doń wkroczyli, okazali się Rumunami, a naprawdę źle zrobiło się o wiele później – kiedy wkroczyły jednostki SS i na ulicach pojawiły się szubienice.