Литмир - Электронная Библиотека

– Gdzie jesteście, starszy inspektorze Chen?

– W Moskiewskim Przedmieściu. Sekretarz Li polecił mi zabawiać naszego amerykańskiego gościa. Jakie meldunki?

– Nic szczególnego. Jestem dziś w komendzie. W razie gdyby zadzwonił detektyw Yu. Poza tym wciąż telefonuję do hoteli. Jeżeli będę potrzebny, złapiecie mnie tutaj.

– A więc też pracujecie w niedzielę. Bardzo dobrze, Qian. Do widzenia.

Mimo wszystko Chen poczuł lekki niepokój. Możliwe, że Qian chciał pokazać, jak ciężko pracuje, zwłaszcza po incydencie w Qingpu. Ale dlaczego pytał, gdzie jest przełożony? Chen zastanawiał się, czy powinien mu to mówić.

Anna przyprowadziła wózeczek z deserami.

– Dziękujemy – zwrócił się do niej Chen. – Proszę zostawić. Sami wybierzemy.

– Kolejne lingwistyczne pytanie – zagadnęła Catherine, biorąc mus czekoladowy.

– Słucham?

– Lu nazywa Annę i inne kelnerki swoimi „małymi siostrzyczkami". Dlaczego?

– Są młodsze, ale jest też inny powód. Kiedyś nazywaliśmy Rosjan naszymi „starszymi braćmi". Uważaliśmy, że znajdujemy się dopiero we wczesnym stadium komunizmu, natomiast oni poszli już o wiele dalej. Teraz Rosja odgrywa rolę ubogiej krewnej. Młode Rosjanki przyjeżdżają tutaj i szukają pracy w restauracjach i nocnych klubach, podobnie jak Chińczycy, którzy wyjeżdżają do Stanów. Lu jest z tego dumny.

Zanurzyła łyżeczkę w mus.

– Muszę poprosić pana o przysługę… Jako pańska amerykańska dziewczyna…

– Jestem do usług, pani inspektor Rohn. – Zauważył delikatną zmianę. Ton Catherine nie był już tak ostry jak poprzedniego dnia.

– Słyszałam o „ulicy przecen" w Szanghaju. Chętnie bym ją zobaczyła i chciałabym pana poprosić, żeby mi pan towarzyszył.

– Ulica przecen?

– Nazywa się Huating. Sprzedają tam podróbki znanych firm: Louis Vuitton, Gucci albo Rolex.

– Ulica Huating… Nigdy tam nie byłem.

– Mogłabym pójść z mapą Szanghaju w ręku. Ale handlarze policzyliby mi o wiele więcej. Nie mówię po chińsku aż tak dobrze, by móc się targować.

– Pani chiński jest więcej niż dobry. – Chen odstawił kieliszek. Na taką wycieczkę władze na pewno nie spojrzałyby przychylnym okiem. Uliczne targowiska nie przynosiły Chinom chluby. Jeżeli ktoś się o tym dowie, zarząd miasta może mieć nieprzyjemności. Ale sama przecież i tak pójdzie. – Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł, pani inspektor Rohn.

– Dlaczego?

– Może pani kupić takie rzeczy u siebie w kraju. Po co marnować czas na oglądanie podróbek?

– Wie pan, ile kosztuje torebka firmy Gucci? – Położyła na stole swoją. – Moja nie jest markowa. Niech pan nie myśli, że wszyscy Amerykanie są milionerami.

– Wcale tak nie myślę.

– Jeden z kolegów szkolnych Wen, chyba nazywa się Bai, sprzedaje podróbki. Nikt nie ma pojęcia, gdzie on się podziewa. Możemy więc o niego popytać. Handlarze na pewno tworzą jakąś siatkę.

– Nie musimy iść na Huating, żeby go znaleźć. – Nie przypuszczał, by rozmowa z jeszcze jednym kolegą Wen mogła cokolwiek zmienić. – Zasługujemy dziś na wypoczynek.

– Niewykluczone też, że znajdziemy podróbkę Valentino. Ofiara w parku miała piżamę tej marki, prawda?

– Tak. – Zwrócił uwagę, że Catherine ma dobrą pamięć do szczegółów. O marce piżamy wspomniał jej raz, i to mimochodem. – Jako starszy inspektor nie powinienem tam chodzić, ale jak powtórzył mi sekretarz Li dziś rano, jestem za panią odpowiedzialny. Służę więc jako przewodnik.

Kiedy szykowali się do wyjścia, Zamorski Chińczyk Lu jeszcze raz spróbował wyperswadować Chenowi płacenie rachunku.

– Następnym razem przyjdę sam, zamówię najdroższe danie w karcie i pozwolę ci mnie ugościć, dobra? – zaproponował Chen.

– Oczywiście. Ale nie każ mi zbyt długo czekać. – Lu odprowadził ich do drzwi, trzymając w ręku aparat fotograficzny.

– Bardzo panu dziękuję, panie Lu – pożegnała go Catherine.

– Proszę mówić mi Zamorski Chińczyk Lu. – Pochylił się, by ucałować jej dłoń eleganckim gestem, godnym zamorskiego Chińczyka z filmów. – Jesteśmy zaszczyceni, mogąc podejmować tak pięknego amerykańskiego gościa jak pani. Proszę znowu nas odwiedzić. Następnym razem Ruru i ja przygotujemy dla pani coś specjalnego.

Kilku gości opuszczających restaurację spojrzało na nich z zaciekawieniem. Lu zatrzymał ostrzyżonego na jeża młodego mężczyznę z jasnozielonym telefonem komórkowym w dłoni.

– Proszę zrobić zdjęcie nam trojgu. Oprawię je sobie. Najznakomitsi goście Moskiewskiego Przedmieścia.

Rozdział 24

Jazda metrem na ulicę Huating zajęła niecałe dziesięć minut. Starszy inspektor Chen był zaskoczony, widząc tłumy wypełniające uliczny rynek. Kręciło się tu też trochę cudzoziemców z kalkulatorami w dłoniach, którzy targowali albo pokazywali coś na pal cach. Pewnie czytali ten sam przewodnik turystyczny, co Catherine Rohn.

– Jak pani widzi, pani chiński zupełnie by wystarczył – powiedział.

– Obawiałam się, że będę tu jedynym zamorskim diabłem – wyjaśniła.

Po obu stronach ulicy ciągnęły się sklepy, stały kramy, kioski, stragany i wózki. Niektórzy handlarze specjalizowali się w określonych produktach, na przykład torebkach, podkoszulkach czy dżinsach, inni wystawiali wszystkiego po trochu. Armie drobnych sprzedawców w ciągu kilku ostatnich lat przekształciły dawną dzielnicę mieszkalną w bazar. Coś takiego działo się w całym mieście. Mnóstwo sklepów było prowizorycznymi dobudówkami albo przeróbkami domów mieszkalnych. Jedni rozkładali towar na stołach pod markizami lub parasolami z logo różnych firm, drudzy po prostu na chodniku. Cała ulica wyglądała jak jarmark.

Pytali o przekupnia Bai, ale każdy tylko wzruszył ramionami i kręcił głową. Nic dziwnego. Pewnie to niejeden taki tani rynek w mieście. Catherine nie sprawiała wrażenia bardzo rozczarowanej. Piżam Valentino też tu nie znaleźli. Informacja Starego Myśliwego była prawdziwa.

Zatrzymała się przy straganie, żeby obejrzeć skórzaną torebkę. Z zadowoleniem przewiesiła ją sobie przez ramię, ale zamiast zacząć się targować, odłożyła ją na ladę.

– Najpierw porównajmy towar w innych miejscach.

Weszli do maleńkiego sklepu. Na półkach przy wejściu leżały rozmaite niedrogie produkty, najczęściej z etykietkami „Made in China". Był to taki sam towar jak w państwowych sklepach. W głębi jednak znajdowały się kopie artykułów z wyższych półek. Właścicielka, barczysta kobieta pod pięćdziesiątkę, powitała ich uśmiechem.

Catherine ujęła Chena pod ramię, szepcząc:

– To ze względu na właścicielkę, żeby nie uważała mnie za amerykańską frajerkę.

Chociaż wytłumaczenie gestu miało sens, sprawiło mu dziwną przyjemność. Zaczęła oglądać towary jak inni klienci, ale z zapałem, jakiego się po niej nie spodziewał.

W innym sklepie wystawiono tradycyjne chińskie stroje. Na ulicy odwiedzanej przez zagranicznych turystów zainteresowanych egzotycznymi, orientalnymi produktami mieściło się również kilka wyspecjalizowanych butików.

Catherine zachwyciła się szkarłatną jedwabną szatą haftowaną w złote smoki. Kiedy gładziła gładki materiał, siwowłosa właścicielka w okularach w szarej oprawie powiedziała przyjaźnie:

– Możesz ją tu przymierzyć, amerykańska damo.

– Gdzie? – Catherine rozejrzała się wokoło. W sklepie nie było przymierzalni.

Właścicielka wskazała zwinięty i przypięty do ściany kawałek materiału.

– Zdejmij to i masz zasłonę przymierzalni.

– Pomysłowe – stwierdził Chen. To jednak, co zakrywało kąt pokoju, nie było właściwie zasłoną. Materiał okazał się cienki i krótki. Bardziej przypominał elegancki fartuch.

Zobaczył, jak za zasłoną suknia Catherine opada na podłogę. Uniósł wzrok i zanim owinęła się w szkarłatną szatę, mignęły mu jej białe ramiona.

– Proszę się nie spieszyć, Catherine. Wyjdę zapalić.

Gdy na zewnątrz przypalał sobie papierosa, dostrzegł po drugiej stronie ulicy młodego człowieka, który wybierał numer na telefonie komórkowym, wyraźnie patrząc w kierunku sklepu. Chiński gap mógł być zaintrygowany widokiem Amerykanki przebierającej się za prowizoryczną zasłoną. Chen nie czuł się dobrze w swojej chwilowej roli ochroniarza, „strażnika kwiatu" z klasycznej literatury chińskiej.

45
{"b":"115533","o":1}