– I co w tym złego, starszy inspektorze Chen?
– To sentymentalne.
– A więc znowu zmienia się pan w kraba pustelnika, chowającego się w skorupę racjonalizmu.
Natychmiast zrozumiała, że posunęła się za daleko. Po co rzuciła taki komentarz? Czy dlatego, że martwił ją wynik śledztwa i to, że w gruncie rzeczy nie są w stanie pomóc Wen? A może wyłaniające się z podświadomości porównanie? Ona sama wkrótce również wyjedzie z Chin.
Nie odpowiedział.
Pochyliła się i zaczęła masować boląca kostkę.
– Proszę zjeść – podał jej ostatnie ciastko.
– Dziwna nazwa: Zielone ciastko z liści bambusa – powiedziała, oglądając pudełko.
– Pewnie do ciastka użyto liści bambusa. W ogóle bambus odgrywa bardzo ważną rolę w naszej tradycyjnej kulturze. W chińskim krajobrazie ogrodowym musi być gaj bambusowy, a na bankietach obowiązkowo serwuje się pędy bambusa.
– Ciekawe. Nawet chińscy gangsterzy zamieścili słowo „bambus" w nazwie swojej organizacji.
– O czym pani mówi?
– Pamięta pan faks, który dostałam w niedzielę w hotelu? Było w nim trochę informacji o międzynarodowych triadach zajmujących się przemytem ludzi. Jedna z nich nazywa się Zielony Bambus.
– Ma pani ten faks przy sobie?
– Nie, zostawiłam w hotelu Pokój.
– Ale jest pani pewna?
– Tak, pamiętam tę nazwę – potwierdziła.
Obróciła się w jego stronę i oparła plecami o filar. Przesunął filiżanki. Zrzuciła pantofle, podciągnęła kolana pod brodę i postawiła stopy na marmurze.
– Pani kostka jeszcze nie wydobrzała. Ława jest zbyt zimna. – Położył jej stopy na swoich kolanach i rozgrzał dłońmi, potem zaczął masować kostkę.
– Dziękuję. – Czuła przyjemne ciepło jego palców.
– Pozwoli pani, że powiem wiersz. W czasie kilku ostatnich dni przyszły mi do głowy jego fragmenty.
– Pana wiersz?
– Niezupełnie. Zainspirowało mnie Słońca w ogrodzie
MacNeice'a. To wiersz o ludziach wdzięcznych za wspólnie dzielony czas, mimo że te chwile są ulotne.
Zaczął mówić, trzymając dłoń na jej kostce.
Palące złoto słonecznego światła.
Nie możemy zabrać dnia
ze starego ogrodu
do albumu starości.
Wybierzmy więc naszą grę
albo czas nam nie wybaczy.
– Światło słoneczne w ogrodzie – powiedziała z namysłem.
– Prawdę mówiąc, główny obraz pierwszej strofy przyszedł mi do głowy w Moskiewskim Przedmieściu. A potem, kiedy dostałem wiersz Liu o tańcu lojalnych, a zwłaszcza gdy spotkaliśmy Wen i Liu, pojawiło się kilka następnych wersów – wyjaśnił. „Kiedy wszystko już powiedziane/nie możemy odróżnić/pytania od odpowiedzi./Bo cóż urok/na nas rzuca,/taniec czy tancerka?"
– Taniec i tancerka. Rozumiem. – Pokiwała głową. – Dla Liu Wen zmieniła taniec lojalnych w cud.
– Wiersz MacNeice'a jest o bezradności ludzi.
– To jeden z pana ulubionych modernistycznych poetów.
– Skąd pani wie?
– Zebrałam o panu trochę informacji, starszy inspektorze Chen. W ostatnim wywiadzie mówił pan o przeżywanej przez MacNeice'a melancholii, ponieważ jego praca nie pozwalała mu pisać tyle, ile chciał. Ale zarazem współczuł pan samemu sobie, bo nie wykorzystał swojej szansy jako poeta. Ludzie przekazują w wierszach to, czego nie są w stanie wyrazić w życiu…
– Nie wiem, co powiedzieć…
– Nic. Za kilka dni wyjeżdżam. Nasze zadanie zostało zakończone.
Ogród spowiła mgła.
– Pozwoli pani, że powiem jeszcze ostatnią strofę: „Smutne nie
jest już smutne,/serce stwardniało na nowo/nie oczekując litości,/ale wdzięczne i szczęśliwe,/że mogło być z tobą,/światłem słonecznym
zgubionym w ogrodzie".
Domyślała się, dlaczego postanowił zacytować ten wiersz.
Nie tylko z powodu Wen i Liu.
Siedzieli w milczeniu; ostatnie promienie słońca rysowały ich sylwetki na tle ogrodu. Catherine czuła wdzięczność, której wiedziała, że nie zapomni.
Wieczór rozwijał się jak zwój z tradycyjnym chińskim malarstwem. Zmieniająca się, a jednak niezmienna panorama zamknięta horyzontem, chłodna i świeża, lekka mgiełka rozmywająca kontury odległych wzgórz.
Ten sam poetyczny ogród, trzeszczący mostek z epoki Ming, to samo gasnące słońce dynastii Qing.
Setki lat wcześniej.
Setki lat później.
Było tak spokojnie, że słyszeli bąbelki pękające na powierzchni zielonej wody.
Rozdział 33
Pociąg przyjechał na dworzec w Fuzhou o jedenastej trzydzieści dwie, bez opóźnienia.
Stację wypełniał tłum oczekujących osób. Jedni machali rękami, drudzy biegli wzdłuż pociągu, a inni trzymali kartonowe tabliczki z nazwiskami pasażerów. Na zatłoczonym peronie nie było jednak nikogo z Komendy Policji w Fujianie.
Chen nie skomentował tego ani słowem. Pewne zaniedbania ze strony miejscowej policji można by zrozumieć, ale nie w tym przypadku. Ogarnęły go złe przeczucia.
– Poczekajmy – zasugerowała Catherine. – Może się spóźnią.
Wen stała w milczeniu, z niezmiennym wyrazem twarzy, jakby ten
przyjazd nie miał dla niej żadnego znaczenia. W czasie jazdy pociągiem prawie się nie odzywała.
– Nie, czas nas goni. – Nie chciał wyrażać na głos swoich obaw. – Wynajmę samochód.
– Wie pan, jak tam jechać?
– Detektyw Yu sporządził dla mnie mapkę. Proszę poczekać tu z Wen.
Kiedy podjechał furgonetką Dazhong, na peronie zostały tylko one. Otwierając drzwi przed Wen, powiedział:
– Usiądźcie z przodu koło mnie. Wskażecie mi drogę.
– Spróbuję – odezwała się po raz pierwszy Wen. – Przepraszam za kłopot.
Siedząca z tyłu Catherine starała się ją pocieszyć.
– To nie pani wina.
Korzystając z mapy i podpowiedzi Wen, Chen znalazł właściwą trasę.
– Detektyw Yu zapewne nie spodziewał się, do czego posłuży jego mapa.
– Znam detektywa Yu tylko z rozmowy przez telefon – zauważyła Catherine. – Chciałabym spotkać go osobiście.
– Pewnie już jest w drodze do Szanghaju. Tam się zobaczycie. Yu i jego żona to cudowni ludzie. Poza tym Peiqin doskonale gotuje.
– Musi być nie lada kucharką, skoro zasługuje na komplement takiego smakosza jak pan.
– Może pójdziemy do nich na prawdziwy chiński posiłek. U mnie jest bałagan.
– Z przyjemnością.
Postanowili nie rozmawiać o pracy przy Wen. – Siedziała cicho, przyciskając dłonie do brzucha.
Jechali długo. Zatrzymał się tylko raz na wioskowym targu, gdzie kupił torbę liczi.
– Bardzo pożywne. Teraz można już dostać te owoce również w dużych miastach. Przywożą je samolotami. Ale nie są tak dobre jak na wsi – dodał.
– Smakują wspaniale – przyznała Catherine, pogryzając białe, przezroczyste liczi.
– Najważniejsze, żeby były świeże. – Chen obrał jeden owoc dla siebie.
Zanim zdążyli zjeść połowę zawartości torby, pojawiła się przed nimi wioska Changle. Po raz pierwszy dostrzegł jakąś reakcję Wen. Potarła oczy, jakby dostał się do nich pyłek.
W samej wiosce droga stała się tak wąska, że zmieściłby się na niej tylko lekki traktor.
– Macie dużo do spakowania, Wen?
– Nie, niewiele.
– W takim razie zaparkujmy tutaj.
Wysiedli z furgonetki i Wen poprowadziła ich dalej.
Dochodziła już pierwsza. Większość wieśniaków jadła w domach obiad. Kilka białych gęsi przechadzało się wolnym krokiem wokół kałuży. Ptaki wyciągały szyje w kierunku obcych. Kobieta z koszem pełnym ciemnozielonego tasznika poznała Wen, ale oddaliła się pospiesznie na widok dwóch nieznajomych osób.
Dom Wen znajdował się w zaułku niedaleko porzuconej, zniszczonej stodoły. Na pierwszy rzut oka budynek wydawał się duży – miał przednie podwórko i drugie z tyłu, na stromym zboczu nad strumykiem o brzegach zarośniętych krzakami. Ale popękane ściany, niepomalowane drzwi i zabite deskami okna robiły przykre wrażenie.