Gdy zasnął, w chwilę później obudził go odgłos otwieranych drzwi.
– Kapitan cię wzywa – powitał go Torg, który zazwyczaj poruszał się w sposób przywodzący na myśl małpy. – Chociaż nie mam zielonego pojęcia po co.
Wintrow zignorował drwiący ton mężczyzny i opór własnych stawów – po prostu wstał i poszedł za oficerem. Podczas drogi wymachiwał swobodnie ramionami. Dobrze było znowu w pełni się wyprostować. Torg zerknął na niego.
– Pospiesz się! Nikt nie ma czasu znosić twojej guzdraniny.
Na słowa mężczyzny odpowiedziało raczej ciało niż umysł, w każdym razie Wintrow ruszył szybciej. Chociaż Torg wygrażał mu wiele razy przed nosem plecionym sznurem, nigdy go nie uderzył. Ponieważ groził mu tylko wtedy, gdy na pokładzie nie było ani kapitana, ani pierwszego oficera, Wintrow podejrzewał, że oficer lubi bić, ale nie ośmieli się tej kary zastosować. A jednak z tych właśnie powodów chłopiec się go bał i już na sam jego widok owego mężczyzny kurczył się w sobie.
Torg doprowadził Wintrowa pod same drzwi kapitańskiej kwatery, jak gdyby podejrzewał, że chłopiec może się znów wymknąć. I pewnie miał trochę racji. Mimo iż zgodnie z nakazami Sa Wintrow winien był swoim rodzicom posłuszeństwo i szacunek, przy pierwszej nadarzającej się sposobności opuściłby statek i wrócił do klasztoru. Czasami czuł, że posiada tylko to postanowienie i nic poza nim. Torg obserwował, jak chłopiec ostro puka do drzwi, a potem otwiera je na lakoniczne “Wejść” swego ojca.
Kyle Haven siedział już przy małym stole zastawionym pokaźnym szeregiem naczyń na białym obrusie. Nakryto dla dwóch osób i przez jedną przykrą chwilę Wintrow stał w drzwiach i zastanawiał się, czy nie przeszkadza w jakimś prywatnym spotkaniu.
– Wejdź – powiedział kapitan nieco zirytowanym głosem. – I zamknij drzwi – dodał łagodniejszym tonem.
Chłopiec zamknął drzwi, lecz pozostał przy nich. Zastanawiał się, czego ojciec tym razem od niego zażąda. Czy został wezwany, by usługiwać podczas obiadu kapitana i jego gościa? Ojciec Wintrowa ubrany był dobrze, niemal uroczyście. Miał na sobie obcisłe błękitne spodnie i marynarkę nałożoną na kremową koszulę. Jego warkocz był natłuszczony ojejkiem i błyszczał w świetle latarni niczym stare złoto.
– Wintrowie, synu, chodź i przyłącz się do mnie. Usiądź ze mną przy stole i zapomnij na moment, że jestem kapitanem. Zjemy dobry posiłek i porozmawiamy otwarcie. – Kyle wskazał na talerz i krzesło naprzeciwko siebie, po czym ciepło się uśmiechnął.
Gesty te wzbudziły u Wintrowa jedynie podejrzliwość, lecz zbliżył się do stolika i usiadł. Pachniało pieczoną jagnięciną i tłuczonymi rzepami z masłem, kompotem z jabłek i groszkiem gotowanym z miętą. Zadziwiające, jak wrażliwy staje się ludzki nos po kilku dniach diety złożonej z czerstwego chleba i mazistego gulaszu. Chłopiec pozostał opanowany. Drżącymi rękoma rozwinął na udach serwetkę i czekał na sygnał od ojca, że może zacząć jeść. Pozwolił, by Kyle nalał mu wina i dziękował, nakładając sobie każde podsuwane mu danie. Czuł, że ojciec go obserwuje, ale ani razu nie zamienił z nim spojrzenia. Po prostu najpierw napełnił, potem opróżnił talerz.
Jeśli ojciec traktował ten cywilizowany posiłek i chwile spokoju jako łapówkę albo okazję do pojednania, pomylił się, ponieważ gdy Wintrow napełnił brzuch i zaczął myśleć normalnie, natychmiast poczuł w sobie zimne, rosnące oburzenie. Nie wiedział, co powiedzieć człowiekowi, który uśmiecha się i patrzy z czułością, jak jego syn zajada niczym wygłodzony pies, zachował więc milczenie. W klasztorze uczono go, jak sobie radzić z przeciwnościami losu, teraz wszakże miał w głowie pustkę. Na pewno nie powinien osądzać swego rozmówcy, póki nie zrozumie jego motywacji. Tak czy owak, Wintrow nadal jadł i pił w milczeniu, ukradkiem obserwując ojca. W końcu Kyle wstał i odstawił talerze na kredens, a następnie zaproponował synowi krem z owocami.
– Dziękuję – powiedział Wintrow cicho, gdy pucharek znalazł się przed nim na stole. Ojciec ponownie usadowił się na swoim krześle i obserwując jego gesty chłopiec domyślił się, że Kyle Haven zamierza mu teraz wyjawić cel spotkania.
– Widzę, że nabrałeś apetytu – zauważył jowialnie. – Ciężka praca i morskie powietrze wzmagają głód.
– Tak to przynajmniej wygląda – odparł spokojnie Wintrow. Ojciec zaśmiał się gburowato.
– Nadal się zadręczamy, co? Daj spokój, synu, wiem, że ci jest trudno i może w tej chwili nadal się na mnie gniewasz, chyba jednak rozumiesz moje zamiary wobec ciebie. Uczciwa, ciężka praca, towarzystwo marynarzy i piękno płynącego pod pełnym żaglem statku… Pewnie nie zdążyłeś jeszcze pojąć przyjemności takiego życia. Pragnę, abyś wiedział, że nie chcę być dla ciebie ani surowy, ani okrutny. Przyjdzie czas, że mi za wszystko podziękujesz, obiecuję ci to. Kiedy skończymy cię szkolić, będziesz znał tę łajbę tak, jak powinien znać swój statek prawdziwy kapitan, gdyż do tej pory przyjrzysz się każdemu metrowi “Vivacii” i nauczysz się wykonywać na jej pokładzie każde możliwe zadanie. – Chwilę milczał, uśmiechając się cierpko. – W przeciwieństwie do Althei, która jest mocna jedynie w gębie, ty naprawdę posiądziesz całą niezbędną wiedzę i będziesz pracował przez cały czas, a nie tylko wtedy, kiedy ci się zachce. Nauczysz się, że marynarz jest zawsze gotów do pełnienia wachty, a zadania wykonuje nie tylko na rozkaz, lecz także wówczas, gdy widzi, że trzeba je wykonać.
Kapitan przerwał, oczekując od syna odpowiedzi. Wintrow nie odezwał się. Po długiej przerwie jego ojciec odchrząknął.
– Wiem, że proszę cię o wiele, otwarcie więc wyjawię ci już teraz, co cię czeka na końcu tej stromej i wyboistej drogi. Za dwa lata zamierzam uczynić kapitanem tego statku Gantry'ego Amsforge'a. Sądzę, że do tego czasu wyuczymy cię na pierwszego oficera. Będziesz wówczas jeszcze bardzo młodym człowiekiem, toteż nie łudź się, że po prostu wręczymy ci nominację. Ale jeżeli dowiedziesz Amsforge'owi i mnie, że jesteś gotów… Zresztą nawet jeśli kiedyś mianujemy cię na to stanowisko, i tak będziesz musiał udowadniać swą wartość załodze, codziennie i w każdej godzinie. Nie będzie ci łatwo. Jest to jednakże okazja, którą otrzymuje cholernie niewiele osób. Tak, tak, wierz mi.
Nadal się uśmiechał, gdy powolnym ruchem sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął małe pudełko. Otworzył je, po czym odwrócił, by pokazać synowi zawartość. Był to mały złoty kolczyk, ukształtowany na podobieństwo galionu “Vivacii”. Wintrow widywał kolczyki w uszach marynarzy. Większość członków załogi nosiła takie, co sugerowało ich lojalność wobec statku. Kolczyki, chusty, szpilki, a nawet tatuaże, jeśli dany osobnik był zupełnie pewny wieloletniej pracy na pokładzie żaglowca. Absolutna wierność wobec statku… Nie, nie, taki czyn nie pasował do kapłana Sa. Ojciec zapewne wie, jaka będzie odpowiedź chłopca. Jednak… uśmiech na twarzy Kyle'a był ciepły, gdy mężczyzna podsunął synowi pudełko.
– To dla ciebie synu – powiedział. – Powinieneś go nosić z dumą. Prawda! Po prostu muszę powiedzieć prawdę, postanowił chłopiec bez gniewu czy goryczy. Tak, uprzejmie i łagodnie.
– Dziękuję ci za tę okazję. Musisz jednak wiedzieć, że nie mogę przekłuć sobie ucha, ponieważ nie zamierzam w żaden sposób zeszpecić swojego ciała. Wolałbym wszakże zostać kapłanem Sa. Sądzę, że takie jest moje prawdziwe powołanie. Zapewne wiesz, iż proponujesz mi…
– Zamknij się! – Oprócz gniewu Wintrow usłyszał w głosie ojca ból i uprzytomnił sobie, że go bardzo zranił. – Po prostu milcz. – Wintrow zacisnął szczęki i opuścił wzrok na stół, kapitan natomiast mówił dalej: – Chciałbym usłyszeć od ciebie coś nowego niż tylko tę wieczną niezrozumiałą paplaninę o kapłaństwie. Powiedz, że mnie nienawidzisz, powiedz, że nie potrafisz podołać tej pracy, a wtedy zastanowię się, jak cię przekonać. Kiedy jednak ukrywasz się za tymi klasztornymi nonsensami… Boisz się? Boisz się przekłuć sobie ucho? Boisz się nieznanego życia? – Pytania zostały zadane tonem niemal rozpaczliwym. Kyle Haven chwytał się wszelkich sposobów, by przeciągnąć Wintrowa na swoją stronę.