Przez jakiś czas szli w milczeniu.
– Brashenie – powiedziała cicho, lecz z całą powagą. – Zamierzam odzyskać mój statek.
Mruknął coś niezobowiązująco. Nie było sensu mówić dziewczynie, że jego zdaniem nie ma żadnych szans.
– Słyszałeś, co powiedziałam? – spytała. – Tak.
– No i? Zamierzasz coś odpowiedzieć? Parsknął krótkim, szyderczym śmiechem.
– Kiedy odzyskasz swój statek, spodziewam się ponownej nominacji na pierwszego oficera.
– Załatwione – odparła wspaniałomyślnie. Brashen prychnął.
– Gdybym wiedział, że to takie proste, zażądałbym od ciebie stanowiska kapitana.
– Nie, nie. Kapitanem będę ja. Ale możesz zostać pierwszym oficerem. “Vivacia” cię lubi. Zamierzam trzymać na pokładzie tylko tych ludzi, których lubi.
– Dziękuję ci – oświadczył z zakłopotaniem. Nigdy nie sądził, że Althea go lubi, toteż jej słowa go poruszyły. Córka kapitana mimo wszystko go lubi!
– Co? – spytała pijackim głosem.
– Nic – odparł. – Zupełnie nic.
Skręcili w ulicę handlarzy znad Rzeki Deszczowej. Tutaj sklepy były bardziej ozdobne i wszystkie z wyjątkiem kilku – zamknięte. Egzotyczne i cenne towary, które oferowały, przeznaczone były dla bardzo bogatych klientów, a nie dla rozwydrzonej i zuchowatej młodzieży, stanowiącej główną część klienteli nocnego targowiska. Duże szklane okna zaryglowano na noc, a wynajęci strażnicy, uzbrojeni po zęby, przechadzali się przed sklepami. Co drugi patrzył groźnie na idącą promenadą parę. Towary za zaryglowanymi oknami miały w sobie coś z magii Deszczowych Ostępów. Brashen zawsze wyczuwał na tej ulicy słodką i przyprawiającą go o dreszcz atmosferę. Tu jeżyły mu się włoski na karku, i dławiło w gardle. Nawet w nocy, gdy tajemnicze produkty handlu znad złowrogiej Rzeki ukrywały się przed jego wzrokiem, aura magii lśniła srebrzyście i zimno w nocnym powietrzu. Młody marynarz zastanawiał się, czy Althea czuje to samo i już miał ją spytać, lecz nagle pytanie wydało się zbyt poważne, a równocześnie zbyt trywialne, by wyrazić je głośno.
Milczenie między nimi rosło, aż ręka dziewczyny na jego ramieniu wydawała mu się powoli niepokojąco intymna. Aby rozproszyć te myśli, Brashen odezwał się ponownie.
– Hm, zaaklimatyzowała się u nas całkiem szybko – zauważył głośno, kiedy mijali sklep Amber. Skinął głową ku witrynie na rogu ulicy Deszczowych Ostępów. Właścicielka sklepu siedziała w witrynie za kosztowną dekoracją wielkich szklanych szyb Yicci. Były przezroczyste jak woda, a ich ramy wymyślnie rzeźbione i złocone. Sprawiały, że kobieta za nimi wyglądała jak oprawne w ramy dzieło sztuki.
Amber siedziała na białym plecionym krześle. Miała na sobie długą brązową suknię udrapowaną na ramionach, która pomniejszała zamiast uwydatniać jej drobne kształty. Okna sklepu nie były ani zaryglowane, ani okratowane, przed witryną nie przechadzali się również strażnicy. Może kobieta ufała, że złodziei powstrzyma jej niezwykła osobowość. Obok niej łagodnym żółtym światłem płonęła jedna półkolista latarnia. Głęboki brąz sukni podkreślał zloty odcień skóry artystki, a także jej włosów i oczu. Nagie stopy wyzierały spod długiej spódnicy. Kobieta obserwowała ulicę kocimi oczyma.
Althea przystanęła i popatrzyła na Amber. Zakołysała się przy tym lekko, a Brashen bez zastanowienia otoczył ją ramieniem, pomagając jej w odzyskaniu równowagi.
– Co ona sprzedaje? – zastanowiła się głośno. Chłopak skrzywił się, był bowiem pewien, że kobieta za szkłem usłyszała słowa dziewczyny, chociaż wyraz jej twarzy nie zmienił się: nadal bez emocji przyglądała się rozczochranej Althei. Dziewczyna mocno zacisnęła powieki, potem otworzyła szeroko oczy, usiłując zobaczyć coś więcej. – Wygląda jak wyrzeźbiona z drewna. Złoty klon. – Kobieta za szybą tym razem na pewno ją usłyszała, bowiem na jej pięknych ustach pojawił się nieznaczny uśmieszek. Wtedy jednak Althea dodała płaczliwie: – Przypomina mi o moim statku. Śliczna żywa “Vivacia”, pełna kolorów pokrywających jedwabiste słoje czarodrzewu.
Gdy dziewczyna wypowiedziała te słowa, na twarzy Amber pojawiła się nagle wcale nieukrywana niechęć. Brashen nie miał pewności, dlaczego ta patrycjuszowska pogarda tak bardzo go zaniepokoiła, jednak chwycił swą towarzyszkę pod łokieć i stanowczo popędził po słabo oświetlonej ulicy. Jak najdalej od tej witryny!
Przy następnym skrzyżowaniu pozwolił Althei zwolnić. Dziewczyna już kuśtykała i marynarz przypomniał sobie o jej bosych stopach i nierównym drewnie promenady. Althea nie narzekała jednak na swój los, zapytała tylko ponownie:
– Co ona tam sprzedaje? Nie należy do Kupców z Miasta Wolnego Handlu, którzy handlują nad Rzeką Deszczową. Tylko rodzina, która posiada żywostatek może się wyprawić w górę Rzeki. Kim więc ona jest i dlaczego ma sklep na ulicy Deszczowych Ostępów?
Brashen wzruszył ramionami.
– Przybyła tu mniej więcej dwa lata temu. Miała maleńki sklepik na skrzyżowaniu ulicy Różności i placu Bodkinsa. Wytwarzała drewniane korale i sprzedawała je. Nic poza tym. Tylko bardzo ładne drewniane paciorki, które wiele osób kupowało dla swoich dzieci, a one nawlekały koraliki na sznurki. W ubiegłym roku przeprowadziła się do lepszej dzielnicy i zaczęła sprzedawać, hm, biżuterię. Tyle że wykonaną z drewna.
– Drewniana biżuteria? – zakpiła Althea.
Zaczynała się zachowywać jak zwykle, toteż Brashen podejrzewał, że spacer ją otrzeźwił. To dobrze. Może doprowadzi się trochę do porządku, zanim wejdzie bosa do domu swego ojca.
– Też drwiłem, ale potem zmieniłem zdanie. Nigdy nie znałem rzeźbiarza, który potrafiłby wyczarować z drewna tak wiele. Amber wybiera osobliwe małe sękate kawałki i przemienia je w twarze, zwierzęta i egzotyczne kwiaty. Czasami je inkrustuje. Nie wystarczy wszakże wybrać odpowiednie drewno, trzeba mieć jeszcze talent. A ona ma niesamowite oko i dokładnie wie, co powstanie z danego kawałka.
– Ach. Pracuje zatem w czarodrzewie? – spytała zuchwale Althea.
– A fe! – krzyknął oburzony Brashen. – Przybyła tu niedawno, ale świetnie wie, że w mieście nie tolerowano by czegoś takiego! Nie, Amber używa zwykłego drewna. Wiśni, dębu i innych… rozmaite kolory i słoje…
– W Mieście Wolnego Handlu jest znacznie więcej czarodrzewu niż sądzisz – zauważyła ponuro dziewczyna. Podrapała się po brzuchu. – To wstrętny mały handel, ale jeśli masz pieniądze, możesz zdobyć rzeźbiony kawałek.
Brashen poczuł się niepewnie, słysząc jej złowieszczy ton. Próbował lekko zmienić temat.
– No cóż, czy nie to właśnie cały świat mówi o naszym mieście? Że można tu sobie kupić wszystko, co tylko człowiek sobie wyobrazi?
Uśmiechnęła się do niego krzywo.
– A znasz odpowiedź na to pytanie? Nie można sobie wyobrazić szczęścia i dlatego nie jest ono na sprzedaż.
Brashen nie wiedział, jak zareagować na te słowa, ponieważ w głosie Althei usłyszał ogromny smutek. Nastąpiło milczenie, które pasowało do nocnego chłodu. Kiedy opuścili ulice handlarzy i kupców, a następnie krętymi dróżkami dotarli do willowej dzielnicy Miasta Wolnego Handlu, wokół nich zapadła ciemna noc. Latarnie były tu rzadziej rozmieszczone i znajdowały się daleko od drogi. Psy szczekały groźnie na podwórzach odgrodzonych parkanami i żywopłotami. Drogi stały się tu bardziej wyboiste, jedynie alejki były żwirowe i kiedy Brashen pomyślał o gołych stopach Althei, skrzywił się ze współczuciem. Dziewczyna nadal się nie skarżyła.
W milczeniu i ciemnościach jego żal za zmarłym kapitanem spotęgował się. Kilka razy młody marynarz mrugał oczyma, aby powstrzymać łzy. Kapitan Vestrit odszedł, a wraz z nim druga szansa Brashena na lepsze życie. Powinien był korzystać z tego, co Ephron Vestrit mu w swoim czasie proponował. Trzeba się było domyślić, że człowiek, który wyciągnął do niego pomocną dłoń, nie będzie żyć wiecznie. No cóż, nie pozostawało teraz nic innego, jak poszukać trzeciej szansy. Spojrzał na Altheę, która ciągle się wspierała na jego ramieniu. Ona także będzie musiała podjąć pewne decyzje albo zaakceptować to, co uszykowała dla niej rodzina. Chłopak podejrzewał, że znajdą dla niej młodszego syna z jakiejś kupieckiej rodziny, skłonnego poślubić dziewczynę mimo jej nie najlepszej reputacji. Może nawet jego młodszego brata. Nie sądził, żeby Cerwin pasował do upartej Althei, ale majątek Trellów i Vestritów łatwo można by połączyć. Zastanowił się, jak chętna do przeżywania przygód dziewczyna wytrzymałaby z ograniczonym tradycjonalizmem Cerwinem. Uśmiechnął się do siebie i zastanowił, kogo z ich dwojga żałowałby bardziej.