20 Volterra
Szosa pięła się bez końca, a ruch robił coraz większy. Chcąc nie chcąc, Alice musiała zrezygnować z brawurowych manewrów i dostosować tempo do jadącego przed nami beżowego peugeota.
Dałabym głowę, że wskazówki zegara na desce rozdzielczej przyspieszyły.
– Alice, zrób coś! – jęknęłam.
– Nie ma innej drogi.
Nawet jej nie udawało się ukryć, jak bardzo jest zdenerwowana.
Wąż samochodów sunął leniwie pod górę. Światło słoneczne spływało ku ziemi tak oszałamiającymi kaskadami, jakby gwiazda stała już w zenicie.
To hamowałyśmy, to przesuwałyśmy się o kilka metrów. Wzdłuż poboczy parkowało coraz więcej samochodów, wysiadali z nich ludzie. Z początku myślałam, że zniecierpliwiło ich stanie w korku. Rozumiałam ich doskonale i nie wzbudziło to moich podejrzeń. Dopiero, kiedy pokonałyśmy kolejny zakręt i moim oczom ukazał się przepełniony parking tuż pod murami, pojęłam straszliwą prawdę – do centrum można było się dostać wyłącznie na własnych nogach.
– Alice…
– Wiem – ucięła. Jej twarz wyglądała na wyrzeźbioną z lodu.
Przyjrzałam się uważniej tłumom cisnącym się do środka przez bramę. Zdobiły ją długie wstęgi szkarłatnych proporców. Czerwień królowała wszędzie – czerwone były koszule, czerwone kapelusze.
Te ostatnie trzeba było przytrzymywać z powodu silnego wiatru. Uprzykrzające życie podmuchy plątały włosy i nadymały ubrania. Pewnej Pani znienacka odwinął się z szyi karminowy szal. Podskoczyła, by go złapać, ale wyrwał jej się, jakby był żywą istotą, i uniósł wysoko w górę odcinając się wyraźnie na tle sędziwego muru.
– Bello – odezwała się Alice. Mówiła szybko, niskim rzeczowym głosem. – Nie widzę jeszcze, jak postąpi mężczyzna pilnujący bramy. Jeśli moja sztuczka nie zadziała, będziesz musiała dalej iść sama. Będziesz musiała biec. Pytaj o Palazzo dei Priori i biegnij, dokąd ci każą. Tylko się nie zgub!
– Palazzo dei Priori, Palazzo dei Priori – powtórzyłam, żeby egzotyczna nazwa wyryła mi się w pamięci.
– Jeśli twoi rozmówcy będą znać angielski, możesz też pytać o wieżę zegarową. Ja tymczasem podjadę pod mury w jakimś odludnym miejscu i po prostu się na nie wdrapię.
, Pokiwałam głową, nie przestając mamrotać.
– Palazzo dei Priori, Palazzo dei Priori…
– Edward jest pod wieżą zegarową, przy północnej ścianie pławi. Schował się w takiej wąskiej, zacienionej uliczce. Musisz zwrócić na siebie jego uwagę, zanim wyjdzie na słońce.
– Jasne, oczywiście.
Przed wjazdem na parking stał mężczyzna w granatowym mundurze. Gestami rąk nakazywał nadjeżdżającym autom zawrócić i zaparkować wzdłuż drogi. Jedno za drugim, posłusznie zakręcały o sto osiemdziesiąt stopni.
Przyszła kolej i na nasze porsche. Parkingowy ledwie na nie spojrzał. Machnął leniwie, nieprzyzwyczajony do nieposłuszeństwa. Jakież musiało być jego zdumienie, kiedy Alice dodała nagle gazu i zgrabnie go wyminąwszy, wystrzeliła jak z procy ku niedalekiej bramie. Strażnik krzyknął coś za nami, ale nie opuścił swojego stanowiska – gestykulując gwałtownie, rzucił się powstrzymać jadące za nami auto przed wzięciem z nas przykładu.
Mężczyzna przy bramie miał na sobie identyczny mundur. Mijający go w ścisku turyści przyglądali się z zaciekawieniem, jak poradzi sobie z bezczelnym właścicielem ekskluzywnego sportowego wozu.
Strażnik wyszedł na środek ulicy. Alice nie zamierzała forsować bramy siłą. Grzecznie wyhamowała. Tylko ktoś wtajemniczony, jak ja, wiedział, dlaczego stanęła pod takim kątem, żeby jej drzwiczki znalazły się w cieniu. Zwinnym ruchem sięgnęła za siedzenie po swoją torbę i wyjęła z niej coś małego.
Mężczyzna zastukał w szybę. Jego mina wyrażała zniecierpliwienie. Alice otworzyła okno do połowy. Kiedy wyłoniła się zza tafli przyciemnianego szkła, Włoch mimowolnie rozdziawił usta.
– Mi przykro, panienko, dzisiaj tylko autokary wycieczkowe – oświadczył przepraszająco łamaną angielszczyzną. Podejrzewałam, że gdyby nie uroda mojej przyjaciółki, potraktowałby nas dużo gorzej.
– Ależ my jesteśmy na wycieczce – powiedziała Alice, uśmiechając się zalotnie. Ściskając coś w dłoni, wyciągnęła rękę przez uchylone okno. Zamarłam. A nuż miał się odbić od jej skóry jakiś zbłąkany promień? Uświadomiłam sobie jednak, że dziewczyna ma na sobie sięgające łokcia cieliste rękawiczki, i odetchnęłam z ulgą.
Alice rozwarła palce Włocha i zanim zdążył zaprotestować, umieściła w nich wyjęty z torby drobiazg. Szybko cofnęła rękę. Strażnik wpatrywał się tępo w to, co mu wetknęła. Był to gruby zwitek tysiącdolarowych banknotów.
– To żart? – wykrztusił. Alice zafurkotała rzęsami.
– Tylko, jeśli uważa pan, że jest dostatecznie zabawny. Mężczyzna zaniemówił. Zerknęłam na zegar. Jeśli Edward nie zmienił zdania, pozostało nam pięć minut.
– Trochę nam się spieszy – popędziła Włocha Alice. Nie przestawała się słodko uśmiechać.
Strażnik zamrugał, otrząsając się z szoku, po czym wolno wsunął zwitek do wewnętrznej kieszeni swojej kamizelki. Odsunąwszy się, dał znak, że możemy jechać. Żaden z przechodniów nie zwrócił na tę scenkę uwagi.
Zagłębiłyśmy się w labirynt ulic. Były bardzo wąskie i wyłożone kocimi łbami w tym samym odcieniu beżu, co kamienie, z których budowano okoliczne domy. Wiatr gwizdał w tunelach zaułków, furkocząc proporcami zwieszającymi się co kilka metrów ze ścian.
Tłum wciąż był gęsty. Skutecznie spowalniał nasz przejazd.
– Jeszcze kilka metrów – pocieszyła mnie Alice.
Trzymałam kurczowo klamkę, żeby wyskoczyć z auta, gdy tylko dostanę takie polecenie. Przesuwałyśmy się w kilkumetrowych zrywach. Niektórzy ludzie wymachiwali na nasz widok pięściami – cieszyłam się, że nie rozumiem ich obelg. W pewnej chwili Alice skręciła w uliczkę tak wąską, że przechodnie musieli stawać w progach domów, żeby nas przepuścić. Okazała się być skrótem prowadzącym do głównego deptaku. Liczne czerwone flagi po obu jego stronach niemalże stykały się z sobą czubkami. Domy były tu tak wysokie, że słońce nie miało szans na dotarcie do poziomu chodnika. Hordy turystów zajmowały każdy wolny skrawek przestrzeni.
Alice zatrzymała samochód. Błyskawicznie otworzyłam drzwiczki. Wskazała na jasną plamę u wylotu ulicy.
– Tam zaczyna się plac, to jego południowa ściana. Zaułek, o którym ci mówiłam, jest na prawo od wieży. Postaram zakraść się tam jakoś w cieniu i…
Kolejna wizja sprawiła, że dziewczynę zmroziło.
– Są wszędzie! – syknęła, odzyskawszy glos.
Jej słowa mnie sparaliżowały, ale wypchnęła mnie z auta.
– Mniejsza o nich. Masz dwie minuty, Bello. Leć!
Nie czekałam, aż zniknie w ciżbie. Nawet nie zamknęłam za sobą drzwiczek. Odepchnęłam bezpardonowo stojącą tuż przede matronę i puściłam się biegiem, uważając jedynie, żeby się nie potknąć.
Kiedy wypadłam na plac z cienia, oślepiona śródziemnomorskim słońcem i miotanymi wiatrem kosmykami włosów, zderzy łam się z twardą ścianą ludzkich ciał. Nigdzie nie było widać przejścia, nikt też nie miał zamiaru ustąpić mi drogi. Nie miała wyboru – musiałam posłużyć się kuksańcami i paznokciami. Walczyłam z bezosobową masą niczym z morskimi falami, głucha na przekleństwa, nieczuła na własny i cudzy ból. Cale szczęście, że nie rozumiałam, co kto do mnie wolał. Zarówno ci wściekli, jak i ci zaskoczeni w przeważającej części mieli na sobie coś czerwonego, a w ustach jednego z malców niesionych na barana zauważyłam nawet plastikowe wampirze kły.
Otaczający mnie ludzie bezustannie się przesuwali, przez co kilkakrotnie, bezradna, zbaczałam z kursu. Dziękowałam Bogu, że Edward czekał pod wieżą – gdyby nie tak widoczny punkt odniesienia, nigdy nie poradziłabym sobie z trafieniem na miejsce.
Obie wskazówki zegara sterczały już pionowo ku górze, a ja nie pokonałam jeszcze choćby połowy dystansu. Wiedziałam, że się spóźniłam. Byłam beznadziejną ofermą. Byłam jedynie słabym, żałosnym człowiekiem, a swoją niezdarność miałam przypłacić rychłą śmiercią.