Литмир - Электронная Библиотека

Miałam tylko nadzieję, że nic nie stanie się Alice. Że w porę się zorientuje, opamięta, wycofa i wróci do Stanów, do swojego Jaspera.

Wśród gniewnych komentarzy na swój temat starałam się wyłapać jakieś okrzyki, które świadczyłyby o tym, że Edward został już zauważony. Nic takiego nie wychwyciłam, ale za to dostrzegłam w tłumie przerwę. Jeśli wzrok mnie nie mylił, z jakiegoś powodu ludzie omijali środek placu. Uradowana, pospieszyłam w kierunku tego zjawiska. Dopiero, kiedy łydkami uderzyłam o murek, zorientowałam się, że to centralnie usytuowana fontanna.

Bez wahania wskoczyłam do wody – sięgała mi po kolana. Mało brakowało, a rozpłakałabym się ze szczęścia. Wprawdzie biegnąc, zmoczyłam się od stóp do głów, przez co kolejne podmuchy chłodnego wiatru mocno dawały mi się we znaki, ale liczyło się jedynie to, że biec wreszcie mogłam. Zbiornik był na tyle szeroki że w kilka sekund pokonałam niemal większy odcinek niż przez dwie feralne minuty. Dotarłszy do przeciwległego brzegu, wdrapałam się na kolejny murek, by skoczyć z niego w ludzkie mrowisko niczym na rockowym koncercie.

Zgromadzeni na placu gapie chętniej ustępowali mi teraz miejsca, byle tylko uniknąć kontaktu z mokrym, zimnym ubraniem, zerknęłam ponownie na zegar. W tym samym momencie zabił po raz pierwszy.

Dźwięk, jaki z siebie wydal, był tak donośny i głęboki, że w kamieniach bruku pod swoimi stopami poczułam wibracje. Co poniektórzy zatkali sobie uszy. A ja… a ja zaczęłam krzyczeć.

– Edward! – wydarłam się na całe gardło, chociaż wiedziałam, że to bezcelowe. Mój głos ginął w panującym wokół rozgardiaszu, w dodatku byłam skrajnie wyczerpana sprintem. Mimo to nie potrafiłam przestać. – Edward! Edward!

Zegar odezwał się po raz drugi. Minęłam matkę tulącą małego brzdąca – w słońcu jego jasne włoski kłuły w oczy bielą. Wepchnęłam się w grupkę mężczyzn ubranych w jednakowe czerwone marynarki. Zawołali coś za mną ostrzegawczo. Zegar zabił poraź trzeci.

Im bliżej byłam wieży, tym mniej kręciło się wokół mnie ludzi. Stanęłam na palcach, żeby zlokalizować zaułek, o którym mówiła Alice, ale ponad głowami przechodniów nie widać było jeszcze poziomu ulicy. Zegar zabił po raz czwarty.

Widziałam coraz gorzej także z własnej winy. Nie byłam do końca pewna, dlaczego płaczę. Może dlatego, że teraz, kiedy otaczało mnie coraz więcej pustej przestrzeni, moją twarz bez większych przeszkód chłostał wiatr? A może po prostu załamało mnie piąte uderzenie zegara, symbolizujące nieubłagany upływ czasu?

Na rogu zaułka, którego szukałam, stała czteroosobowa rodzina. Dwie córeczki miały na sobie karminowe sukienki, a ciemne włosy związano im w końskie ogony karminowymi wstążkami. Ich ojciec nie imponował wzrostem i może właśnie dzięki temu nad jego ramieniem zdołałam dojrzeć tajemniczą jasną plamę. Ruszyłam w ich stronę, przecierając oczy. Zegar zabił po raz szósty.

Młodsza dziewczynka w teatralnym geście przyłożyła sobie do uszu pulchne łapki.

Jej starsza siostra, sięgająca matce ledwie do pasa, przytuli się do nogi rodzicielki ze wzrokiem utkwionym w zalegających nią cieniach. Nagle pociągnęła kobietę za łokieć i wskazała coś kryjącego się w mroku. Dzieliło mnie od nich tylko kilka metrów Zegar zabił po raz siódmy.

Byłam już tak, blisko, że słyszałam wysoki głos zaintrygowanego dziecka. Jego ojciec posłał mi zdziwione spojrzenie. Pędziłam prosto na nich, powtarzając głośno imię Edwarda.

Starsza dziewczynka zachichotała, znów wyciągnęła rączkę i powiedziała coś do matki zniecierpliwionym tonem.

Minęłam mężczyznę – przytomnie usunął z mojej drogi młodszą pociechę – i wbiegłam w zaułek przy wtórze ósmego uderzenia.

– Edward, nie! – zawołałam, ale zagłuszył mnie gong.

Zobaczyłam go. I zobaczyłam, że mnie nie widzi.

To był naprawdę on, on, a nie napędzane adrenaliną omamy, Oko w oko z Edwardem z krwi i kości, zdałam sobie sprawę, że przeceniałam nawiedzające mnie tej wiosny wizje – nijak się miały do oryginału.

Chłopak stał nieruchomo niczym posąg półtora metra w głąb uliczki. Oczy miał zamknięte, cienie pod nimi fioletowe, ręce opuszczone luźno wzdłuż boków. Na jego twarzy malował się wyjątkowy spokój, jakby był pogrążony we śnie i śnił o czymś przyjemnym. Sądząc po jego nagim torsie, to, co bieliło się u jego stóp, było rzuconą tam niedbale koszulą. Od mlecznej skóry odbijało się, iskrząc, kilka pojedynczych promieni.

Nigdy w życiu nie widziałam nikogo i niczego piękniejszego – mego zachwytu nie tłumiło ani zmęczenie, ani wyziębienie. – Siedem miesięcy rozłąki okazało się nic dla mnie nie znaczyć. Nie dbałam o to, co powiedział mi wtedy w lesie. Nie dbałam o to, że mnie nie chciał. Byłam gotowa zrobić dla niego wszystko, nawet poświęcić własne życie.

Zegar zadźwięczał po raz dziewiąty. Edward drgnął.

_ Nie! – krzyknęłam. – Edward, otwórz oczy! Spójrz na mnie!

Nie słuchał mnie albo nie słyszał. Uśmiechając się delikatnie, uniósł powoli stopę. Wiedział doskonale, że jeden duży krok starczy by znaleźć się na słońcu.

Skoczyłam na niego jak tygrysica. Zderzyliśmy się. Był twardy jak marmur. Gdyby mnie nie złapał i nie przytrzymał, jak nic bym się przewróciła. I tak zabolało.

Mój ukochany otworzył oczy. Zegar zabił po raz dziesiąty.

– Niesamowite – powiedział Edward zadziwiony i nieco rozbawiony. – Carlisle miał rację.

– Edwardzie! – Siła uderzenia pozbawiła mnie głosu, ale nie kapitulowałam. – Musisz się cofnąć! Musisz schować się w cieniu!

Spoglądał na mnie oczarowany, wręcz zahipnotyzowany. Zamiast zareagować na moje słowa, pogłaskał mnie po policzku. Zupełnie nie zwracał uwagi na to, że usiłuję go wepchnąć z powrotem w głąb zaułka. Równie dobrze mogłabym pchać pobliską ścianę.

Zegar zabił po raz jedenasty.

To wszystko było bardzo dziwne. Chociaż obojgu nam groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, czułam się świetnie. Nareszcie nie rozpadałam się na tysiące kawałeczków. Moje rany się zagoiły, moje organy wróciły na swoje miejsce. Płuca wypełniały się energicznie powietrzem przesyconym słodką wonią wampira. Serce pracowało jak oszalałe, pompując gorącą krew. Byłam wyleczona. Lepiej – przysięgłabym, że nigdy nic mi nie dolegało.

– Nie mogę uwierzyć, że uwinęli się tak szybko – mruknął Edward w zamyśleniu. – Nic nie poczułem. Mają jednak wprawę.

Zamknąwszy znowu oczy, przycisnął wargi do mojej skroni. Jego aksamitny baryton pieścił moje uszy.

~ „Śmierć, co wyssała miód twego tchnienia, wdzięków twoich otrzeć nie zdołała jeszcze” * – wyszeptał.

Rozpoznałam kwestię Romea wypowiedzianą nad ciałem Julii.

Zegar zabił po raz dwunasty i ostatni.

– Pachniesz dokładnie tak jak za życia – ciągnął Edward więc może rzeczywiście trafiłem do piekła. Wszystko mi jedno. Niech będzie i tak.

– Jeszcze żyję! – przerwałam mu, szamocząc się w jego ramionach. – I ty również! Błagam, cofnij się! Zaraz cię któryś zauważy.

Edward zmarszczył czoło, zdezorientowany.

– Czy możesz powtórzyć to, co powiedziałaś? – odezwał się uprzejmie.

– To nie piekło! Żyjemy, przynajmniej na razie! Ale musimy się stąd wynieść, zanim Volturi…

Nie czekał, aż skończę. Uzmysłowiwszy sobie swoją pomyłkę, przycisnął mnie znienacka do chłodnej ściany, a sam odwrócił się do mnie plecami, rozkładając szeroko ręce, jakby chciał mnie przed czymś osłonić. Wyjrzałam mu spod pachy. Z cienia wyłoniły się dwie złowrogie postacie.

– Witam. – Edward zaimponował mi swoim refleksem i opanowaniem. – Chyba nadaremno się panowie fatygowali. Proszę jednak przekazać Wielkiej Trójce moje serdeczne podziękowania za godne pochwały wywiązywanie się z obowiązków.

– Czy nie powinniśmy przenieść się w miejsce bardziej dogodne do rozmowy? – spytał jeden z przybyszów zjadliwie.

– Nie widzę takiej potrzeby – odparł Edward oschle. – Wiem, Feliksie, jakie ci wydano rozkazy, a ja nie złamałem żadnej z reguł.

вернуться

* Cytat ze sceny III aktu V „Romea i Julii” Williama Szekspira w tłumaczeniu Józefa Paszkowskiego – przyp. tłum.

81
{"b":"103759","o":1}