Литмир - Электронная Библиотека

– Nie miej wyrzutów sumienia. Gdybym tylko reagowała normalniej, chętnie bym ci się pozwierzała.

– No tak. Ja się męczyłem, nie mogąc zdradzić ci mojego sekretu przez dwa tygodnie. Musiałaś przejść przez piekło, osamotniona ze swoją tajemnicą.

– Musiałam. – Jacob drgnął nagle.

– Już tu są. Chodźmy. Otworzył drzwiczki.

– Jesteś najzupełniej pewien, że powinnam iść z tobą? Może to nienajlepszy pomysł.

– Jakoś to przełkną – pocieszył mnie. Uśmiechnął się łobuzersko. – Nie powiesz mi, że boisz się stada wilkołaków?

– Świetny dowcip.

Pamiętałam aż za dobrze ostre zęby i silne mięśnie potworów z łąki. Wysiadłszy z furgonetki, podeszłam szybko do towarzysza, żeby zająć miejsce przy jego boku. Trzęsłam się, jak wcześniej Jacob, tyle, że nie z gniewu, ale ze strachu.

Jake wziął mnie za rękę i mocno ją ścisnął.

– No to idziemy.

14 Rodzina

Przeczesywałam zielony gąszcz niespokojnym wzrokiem. Spodziewałam się, nie wiedzieć, czemu, że członkowie watahy przybędą pod postacią monstrualnych wilków, i kiedy w końcu wyłonili spośród drzew, przeżyłam miłe zaskoczenie. W cywilu byli tylko czwórką nastolatków. Znów nasunęło mi się skojarzenie z braćmi, z czworaczkami. Wszyscy mieli tak samo krótko obcięte, kruczoczarne włosy, a opinająca jednakową muskulaturę skóra zachwycała u każdego odcieniem miedzi. Ustawiając się w rzędzie w poprzek drogi, poruszali się w sposób wysoce zsynchronizowany i w tym samym momencie zmieniali wyraz twarzy. Gdy tylko mnie dostrzegli, zaciekawienie i ostrożność malujące się w ich oczach ustąpiły złości.

Sam najwyższy z piątki, choć Jacob powoli go doganiał. Z bliska nie wyglądał już na nastolatka. W jego rysach kryła się godna podziwu dojrzałość, dojrzałość zależna nie od metryki, ale od bagażu doświadczeń. Tylko u niego jednego gniew studziła cierpliwość.

– Co ty wyprawiasz, Jacob? – spytał opanowanym tonem.

Jeden z jego kompanów, Paul albo Jared – nie byłam pewna wystąpił przed szereg, zanim mój przyjaciel zdążył się usprawiedliwić.

– Co ty sobie wyobrażasz? – wrzasnął. – Dlaczego nie możesz przestrzegać zasad? Czy ta mała jest dla ciebie ważniejsza niż całe plemię? Niż to, że giną ludzie?

– Bella może nam pomóc – powiedział Jacob cicho.

– Pomóc?! – W chłopaku aż się gotowało. Zaczęły drżeć mu ramiona.

– Już widzę, jak ta wielbicielka pijawek nam pomaga!

– Nie nazywaj jej tak! – zaprotestował oburzony Jacob.

Jego rozmówcą wstrząsnął silny dreszcz.

– Paul, uspokój się, ale to już! – zakomenderował Sam.

Chłopak potrząsnął głową, nie jakby się stawiał, ale jakby usiłował się skupić.

– Boże, człowieku, weź się w garść – burknął Jared.

Paul rzucił mu wściekłe spojrzenie, a zaraz potem obdarował podobnym i mnie. Jacob zasłonił mnie przed nim własnym ciałem.

Tego już było Paulowi za wiele.

– Tak, broń jej przed swoimi! – zawołał rozsierdzony.

Wzdłuż jego kręgosłupa przetoczył się kolejny dreszcz. Odrzucił głowę do tylu, rycząc niczym lew.

– Nie! – krzyknęli jednocześnie Jacob i Sam.

Wydawało się, że od drgawek Paul stracił równowagę, ale tuż przed tym, jak miał paść na piach, rozległ się głośny trzask i chłopak eksplodował. Jego ciało znikło w chmurze kęp srebrzystego futra, które, opadając, przybrały kształt gotowego do skoku drapieżnika – pięciokrotnie większego od swego ludzkiego wcielenia. Bestia ryknęła po raz drugi, obnażając zęby. Buchające nienawiścią ślepia wlepiała prosto we mnie.

W tej samej sekundzie mój przyjaciel puścił się biegiem w jej kierunku. I nim wstrząsały dreszcze.

– Jacob! – Głos uwiązł mi w gardle.

Rozpędziwszy się, chłopak dał olbrzymiego susa i eksplodował w locie. Huk był równie donośny, co za pierwszym razem, a w powietrzu zaroiło się od strzępków białej i czarnej tkaniny. Wszystko to stało się tak szybko, że gdybym mrugnęła, przegapiłabym cała, metamorfozę. Tam, gdzie przed chwilą Jacob odbijał się od ziemi, stał teraz wielki rdzawobrązowy basior. To, że mieścił się w skórze Indianina, przeczyło wszelkim prawom biologii.

Rudy wilk natychmiast zaatakował, a szary nie pozostał mu dłużny. Ich ryki odbijały się echem od pni drzew. W miejscu, w którym zniknął Jacob, na drogę opadały dopiero skrawki jego ubrania.

– Jacob! – zawołałam płaczliwie.

– Nie ruszaj się, Bello! – rozkazał Sam. Ledwie go było słychać wśród odgłosów walki. Bestie kotłowały się zajadle, klapiąc groźnie zębami.

Na oko wygrywał rudy, czyli Jacob – najwyraźniej był nie tylko większy od przeciwnika, ale i silniejszy. Napierał na szarego wytrwale, spychając go w głąb lasu.

– Zabierzcie ją do Emily!

Zerknęłam na Sama. Zwracał się do dwóch pozostały chłopców, którzy przyglądali się okrutnemu spektaklowi z nieskrywaną fascynacją. Ku swojemu zdumieniu, ujrzałam, że mężczyzna ściąga właśnie buty. Zdjąwszy i skarpetki, dygocząc na całym ciele, pobiegł w kierunku walczących. Jeszcze zanim ich dogonił, zniknęli w gęstwinie. I jego skryły krzewy. Ryki stopniowo się oddalały.

Nagle hałas ustał raptownie, jakby ktoś wyłączył dźwięk.

Jeden z moich towarzyszy wybuchł głośnym śmiechem. Spojrzałam na niego zgorszona – obawiałam się najgorszego. Okazało się, że śmieje się z mojej miny.

– Rozumiem cię – zadrwił. – Nie często widzi się takie rzeczy.

Jego twarz wydala mi się znajoma, szczuplejsza niż u reszty… Embry Cali.

– Ja tam muszę patrzeć na to dzień w dzień – powiedział ze smutkiem Jared.

– Bez przesady – zaoponował Embry z sarkazmem. – Paul nie jest taki beznadziejny. Traci nad sobą kontrolę najwyżej pięć dni w tygodniu.

Jared zatrzymał się, żeby podnieść coś białego. Pokazał znalezisko Embry'emu. Był to kawałek gumowej podeszwy.

– Zostały same strzępy – stwierdził. – Billy mówił, że nie stać go już na nową parę, nie w tym miesiącu. Biedny Jake będzie musiał pochodzić trochę boso.

– Patrz tam. – Embry wskazał brodą na leżący w trawie adidas. – Jake może skakać na jednej nodze.

Znowu się zaśmiał.

Jared zabrał się do zbierania pozostałych skrawków, żeby zatrzeć ślady po pojedynku.

– Wszystko do kosza – mruknął. – Weź buty Sama, dobra?

Embry posłuchał i zniknął w lesie. Wrócił kilka sekund później z przewieszoną przez ramię parą przyciętych dżinsów. Jared zgniótł w międzyczasie skrawki ubrań Paula i Jacoba w jedną wielka kulę i dopiero wtedy przypomniał sobie o moim istnieniu.

Zmierzył mnie wzrokiem.

– Hej, chyba nie zamierzasz nam się tu porzygać, co, mała?

– Chyba nie – wykrztusiłam.

– Robisz się zielona. Lepiej klapnij sobie na trawkę.

– Okej. – Po raz drugi tego ranka wsunęłam głowę między kolana.

– Jake powinien był nas uprzedzić – pożalił się Embry.

– Po co, u licha, miesza w to swoją dziewczynę? – Jared zachowywał się, jakby mnie tam nie było.

– Pięknie – westchnął Embry.

Wyprostowałam się. Zdenerwowało mnie, że bardziej przejmują się moim pojawieniem niż tym, że ich koledzy rzucili się sobie do gardeł.

– Czy wcale nie martwicie się tym, jak to się wszystko skończyło?!

Embry spojrzał na mnie zaskoczony.

– Co jak się skończyło?

– Pojedynek.

– A, o to ci chodzi.

– Mogą być ranni! – oburzyłam się.

Obu ich rozśmieszyłam.

– Mam nadzieję, że Paulowi udało się capnąć Jacoba raz czy dwa – wyznał Jared. – Będzie miał chłopak nauczkę.

Skrzywiłam się z niesmakiem.

– Akurat – żachnął się Embry. – Nie widziałeś, jak szybko Jake się zmienił? Ułamek sekundy. Ma prawdziwy talent. Sam nawet nie zdążył zareagować.

– Paul siedzi w tym dłużej. Stawiam dziesięć dolców, że zostawił przynajmniej jeden ślad.

– Zakład stoi. Jake to as. Paul nie miał szans.

Uścisnęli sobie ręce, uśmiechając się szeroko.

Próbowałam wmówić sobie, że skoro koledzy Jacoba się nie przejmują, nic złego nie mogło się stać, ale nie potrafiłam się uspokoić. Przed oczami stawały mi mrożące krew w żyłach sceny, których przed chwilą byłam świadkiem. Od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa. Chciało mi się też wymiotować, ale nadal nie miałam czym.

58
{"b":"103759","o":1}