Литмир - Электронная Библиотека

– Stój! – wykrztusiłam.

Nigdy nie należałam do fanów motoryzacji, ale ten samochód znałam akurat aż za dobrze. Był to Mercedes S55 AMG. Wiedziałam ile ma koni i jakiego koloru jest jego tapicerka. Wiedziałam, że, jego potężny silnik mruczy niczym tygrys. Wiedziałam, jak pachną jego skórzane siedzenia i że dzięki przyciemnianym szybom nawet w południe w środku panuje półmrok.

To tym samochodem, samochodem Carlisle'a, Alice i Jasper wywieźli mnie rok temu do Phoenix.

– Stój! – ponowiłam rozkaz głośniej, bo na pierwszy zaaferowany Jacob nie zwrócił żadnej uwagi. Byliśmy już kilkadziesiąt metrów od domu.

– Co jest?

– To nie Victoria! Stój! Wracamy!

Jacob zahamował tak raptownie, że tylko cudem nie rozcięłam sobie czoła.

– Co takiego?! – Równie dobrze mogłam poprosić go o to, żeby mnie zabił.

– To auto Carlisle'a! To Cullenowie!

Byłam podekscytowana, ale Jake znowu zaczął dygotać.

– Spokojnie, tylko spokojnie, Jake. Wszystko w porządku. Nic mi nie grozi. Możesz się rozluźnić.

– Spokojnie – powtórzył. Schował głowę między kolana. Podczas gdy skupiał się na tym, żeby nie przeobrazić się w wilka, wyjrzałam przez tylną szybę. Mercedes stal nadal na swoim, miejscu.

To tylko Carlisle, powiedziałam sobie. Nikogo więcej się nie spodziewaj. No, może Esme… Dosyć tego, wystarczy! Tylko Carlisle. Co najwyżej Carlisle. Aż Carlisle. Nie przypuszczałam przecież, że kiedykolwiek go jeszcze zobaczę.

– W twoim domu czai się wampir, a ty chcesz tam wracać? – warknął Jacob.

Obróciłam się w jego stronę, z niechęcią odrywając wzrok od limuzyny. Bałam się, że lada chwila auto rozpłynie się w powietrzu.

– Oczywiście – przytaknęłam ochoczo.

Rysy Jacoba stężały. Jego twarz zmieniła się na powrót w zgorzkniałą maskę, której miałam nadzieję już nigdy nie oglądać. Zanim oczy przyjaciela zgasły na dobre, dostrzegłam w nich jeszcze zadrę zdrady. Ręce w dalszym ciągu mu się trzęsły. Wyglądał na dziesięć lat starszego ode mnie.

Wziął głęboki wdech.

– Jesteś pewna, że to nie pułapka?

Mówił bardzo powoli, jakby każde wypowiadane przez niego słowo ważyło tonę.

– To nie pułapka, to Carlisle! Proszę, zawieź mnie do domu!

Kark mu zadygotał, ale oczy pozostały martwe.

– Nie ma mowy.

, – Jake, no co ty? Carlisle nic mi…

– Nie. Jak chcesz, to sama się zawieź – rzucił oschle. To zaciskał to rozluźniał szczęki. – Zrozum, Bello, nie mogę się tam pojawić. Niezależnie od postanowień paktu, każdy wampir to mój wróg.

– Cullenowie są…

– Muszę niezwłocznie powiadomić o wszystkim Sama. – Znowu mi przerwał. – Jeśli któreś z nich wróciło, członkowie sfory muszą opuścić ich terytorium.

– Jake, to nie wojna!

– Nie słuchał mnie. Wysiadł, nie zgasiwszy silnika.

– Żegnaj. Obyś miała rację z tym samochodem. Nie chcę, żebyś była kolejną ofiarą Victorii.

Nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, rozpłynął się w mroku. Zapewne biegł już z szybkością właściwą wilkołakom.

Po raz drugi tego dnia wstrząsnęły mną gwałtowne wyrzuty sumienia. Co ja najlepszego zrobiłam? Jak mogłam być taka nietaktowna!

Ale mój wstyd był niczym przy mojej tęsknocie. Wzięła górę. _ Przeczołgałam się na lewą stronę kanapy i chwyciłam kierownicę – Ręce trzęsły mi się nie mniej niż Jacobowi. Odczekałam minutę, ostrożnie zawróciłam, a potem cofnęłam się pod dom.

Kiedy zgasły światła furgonetki, podjazd pogrążył się w mroku.

– Charlie wyjechał do szpitala w takim pośpiechu, że zapomniał zostawić zapaloną lampę na ganku. Ciemności ostudziły mój zapał. A co, jeśli to była pułapka?

Zerknęłam na mercedesa. Ledwie go było widać. Hm… Nie to musiał być samochód Carlisle'a.

Mimo tej pewności, gdy sięgałam na progu po klucz ręce drżały mi jeszcze bardziej niż wcześniej. Obróciłam gałkę i pchnęłam futrynę. Przedpokój przypominał wnętrze grobowca.

Miałam ochotę zawołać coś na powitanie, ale język odmówił mi posłuszeństwa. Wstrzymałam oddech.

Zrobiwszy krok do przodu, przejechałam dłonią po ścianie. Gdzie się podział włącznik? Ten mrok działał mi na nerwy Czerń, wszędzie czerń… jak tam, w głębinach.

Czarne wody zatoki i płomień wśród fal, płomień, który nie mógł być płomieniem… Więc czym był? I co mi przypominał? Ten soczysty, ciemnopomarańczowy kolor… Gdzie się podział ten włącznik? Wciąż dygocząc, macałam uparcie ścianę.

Nagle dotarto do mnie, co powiedział Jacob nad morzem: „Żeby nam się wymknąć, wskoczyła do wody. Co było robić, daliśmy za wygraną. Wampiry pływają znacznie szybciej niż my. To dlatego popędziłem prosto do domu – bałem się, że nas wyprzedzi i zaskoczy cię na plaży”.

Nareszcie zorientowałam się, dlaczego pomarańcz płomyka wydał mi się znajomy. Zmartwiałam. Dłoń przestała szukać włącznika.

To włosy Victorii były barwy ognia – jej słynna ruda grzywa, Wampirzyca dopłynęła dziś rano aż do zatoki. Kiedy Jacob opowiadał mi o nieudanym polowaniu na nią, dzieliło go od niej kilkaset metrów!

Gdyby nie towarzyszył nam Sam, gdybyśmy siedzieli na plaży tylko w dwójkę… Sparaliżował mnie strach. Nie byłam w stanie ani się ruszać, ani oddychać. Skoro dotarła tak blisko, mogła równie dobrze…

– Nie dokończyłam tej myśli, bo przedpokój zalało światło.

Zamrugałam, oślepiona. To nie ja je włączyłam – zrobił to ktoś, kto czekał na mnie przy schodach.

17 Gość

Mój gość miał nienaturalnie bladą cerę i ogromne czarne oczy. Stał z gracją zupełnie nieruchomo, co w połączeniu z jego niespotykaną urodą sprawiało, że wyglądał jak posąg o idealnych proporcjach.

Zadrżały mi kolana. Omal się nie przewróciłam. A potem opanowałam się i doskoczyłam do niego jednym susem.

– Alice, och, Alice! – zawołałam, rzucając się jej na szyję.

Bach! Jakbym zderzyła się z betonową ścianą. Wyleciało mi z głowy, że wampiry są takie twarde.

– Bella? – W glosie mojej dawno niewidzianej przyjaciółki pobrzmiewały, o dziwo, zaskoczenie i ulga.

Uściskałam ją serdecznie, rozkoszując się przy okazji słodkim zapachem jej skóry. Był jedyny w swoim rodzaju, ani kwiatowy, ani korzenny, ani cytrusowy, ani piżmowy. Nie mogły się z nim równać żadne znane mi perfumy, a moja pamięć przez te kilka miesięcy nie radziła sobie z jego odtwarzaniem.

Nie wiedzieć, kiedy moje węszenie przeszło w plącz, a płacz w szloch. Alice zaprowadziła mnie niezwłocznie do saloniku, posadziła na kanapie i przytuliła. Czułam się trochę tak, jakbym dotykała chłodnego głazu, ale był to głaz wygodnie wyżłobiony na moją miarę. Dziewczyna głaskała mnie po plecach w stałym rytmie, czekając cierpliwie, aż się uspokoję.

– Prze… przepraszam – wymamrotałam. – Ja tylko… tak się cieszę, że cię widzę!

– Nie masz za co przepraszać, Bello. Wszystko w porządku.

– Rzeczywiście.

Nareszcie przydarzyło mi się coś miłego.

– Zapomniałam, jaka jesteś uczuciowa – powiedziała zmęczonym głosem.

Zerknęłam do góry, przecierając niezdarnie załzawione oczy.

Szczęki mojej przyjaciółki były napięte, usta zaciśnięte, a szyję miała wykręconą tak, żeby głowę trzymać jak najdalej ode mnie. Tęczówki barwy atramentu zlewały się w jedno ze źrenicami.

– Och – wyrwało mi się.

Alice była głodna. Biedna Alice. A ja tak apetycznie pachniałam! Minęło sporo czasu, odkąd musiałam zwracać uwagę na takie rzeczy.

– Przepraszam – szepnęłam.

– To moja wina. Od dawna nie polowałam. Nie powinnam była tu przyjeżdżać w takim stanie, ale tak się spieszyłam… No właśnie – zmieniła ton na bardziej oschły – może wyjaśnisz mi, jak to się stało, że jeszcze żyjesz?

Nagle uzmysłowiłam sobie, czemu zawdzięczam jej wizytę Błyskawicznie otrzeźwiałam. Potok łez wysechł. Spuściłam nogi na ziemię i oparłam się plecami o poduszki kanapy. Przełknęłam głośno ślinę.

– Widziałaś, jak spadam?

– Nie – poprawiła mnie Alice. – Widziałam, jak skaczesz.

68
{"b":"103759","o":1}