Литмир - Электронная Библиотека

– Weź prawo jazdy, musisz mieć z sobą jakiś dowód tożsamości *. No i oczywiście paszport. Tylko mi nie mów, że go nie masz. Nie mam czasu na skombinowanie fałszywki.

Pognałam do swojego pokoju, dziękując Bogu za własną zapobiegliwość. Kiedy mama wychodziła za Phila, przez chwilę miała ochotę urządzić ślub na plaży w Meksyku. Jak to miała w zwyczaju, szybko zmieniła zdanie, zdążyłam jednak załatwić za nią wiele papierkowej roboty, w tym wyrobienie paszportów.

W sypialni wrzuciłam do plecaka portfel, spodnie od dresu, czysty podkoszulek i szczoteczkę do zębów. To całe pakowanie się w pośpiechu przypominało mi boleśnie wydarzenia sprzed roku. Różnica polegała na tym, że wówczas wyjeżdżałam do Phoenix, żeby uciec przed krwiożerczymi wampirami, a nie żeby się z nimi spotkać. Cóż, pomyślałam, przynajmniej tym razem nie muszę żegnać się z Charliem osobiście.

Zameldowałam się na dole pół minuty później. Jacob i Alice stali tak daleko od siebie, jak to tylko było możliwe w wąskim przedpokoju. Na pierwszy rzut oka nikt nie odgadłby, że są pogrążeni w rozmowie. Cóż, lepszym określeniem byłaby zresztą cierpka miana zdań. Oboje zdawali się nie zauważyć, że wróciłam.

– Ty to się jeszcze kontrolujesz, ale te padalce, do których ją zabierasz…

Nie zdziwiłabym się, gdyby Jacob zaczął toczyć pianę z ust.

– Tak, psie – wycedziła Alice. – To postacie rodem z twoich najgorszych snów. To, dlatego, że istnieją, mój zapach napawa ci takim przerażeniem.

– A ty zabierasz ją do nich niczym butelkę wina na przyjęcie!

– Uważasz, że lepiej byłoby zostawić Bellę tutaj i czekać, aż dopadnie ją Victoria?

– Ruda nie ma przy sforze szans.

– Tak? To, jakim cudem wciąż poluje?

Jacob warknął. Przeszedł go silny dreszcz.

– Przestańcie! – zawołałam. Paliłam się do wyjazdu. – Kiedy wrócimy, będziecie się mogli kłócić do woli. Alice, idź po samochód!

Dziewczyna wybiegła. Wyszliśmy z Jacobem na ganek. Zatrzymałam się odruchowo, żeby zamknąć drzwi na klucz.

– Proszę, Bello. Błagam. – Chłopak złapał mnie za rękę. Jego brązowe oczy były pełne łez. Ścisnęło mnie w gardle.

– Jake, nie mam wyboru…

– Masz, masz. Mogłabyś zostać ze mną. Mogłabyś żyć. Dla Charliego. Dla mnie.

Za naszymi plecami zamruczał charakterystycznie silnik mercedesa Carlisle'a. Alice docisnęła kilka razy gaz, żeby mnie popędzić.

Plącząc, wyrwałam dłoń z uścisku Jacoba. Nie zaprotestował.

– Tylko wróć żywa – wyszeptał. – Obyś wróciła żywa.

Co, jeśli miałam już go więcej nie zobaczyć?

Z mojej piersi wyrwał się głośny jęk. Rozszlochałam się na dobre. Na moment – o wiele za krótki – przywarłam do Jacoba obejmując go mocno obiema rękami. Pogłaskał mnie po głowie.

Zdjęłam jego dłoń ze swoich włosów i pocałowałam ją delikatnie. – Żegnaj. – Odsunęłam się. Nie miałam śmiałości spojrzeć mu w twarz.

– Przepraszam.

Obróciłam się na pięcie i pognałam do auta. Drzwiczki od strony pasażera były już otwarte. Wcisnąwszy plecak do tyłu, zatrzasnęłam je za sobą.

– Zaopiekuj się Charliem! – krzyknęłam, wyglądając przez okno, ale Jacob zniknął. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Rozejrzałam się niespokojnie.

Ruszyłyśmy z jękiem opon. Zanim wyjechałyśmy na drogę, dostrzegłam jeszcze na żwirze przy skraju lasu coś jasnego.

Był to strzęp białego adidasa.

19 Wyścig z czasem

Mało brakowało, a spóźniłybyśmy się na samolot. Zdyszane, zajęłyśmy miejsca.

To, że prócz nas nikt się nie spieszy, doprowadzało mnie do szału. Stewardesy krążyły jak gdyby nigdy nic po pokładzie, sprawdzając metodycznie, czy wszystkie pokrywy półek na bagaż podręczny są dobrze zamknięte. Zagadywali je piloci, widoczni przez drzwi kokpitu.

Alice położyła mi rękę na ramieniu, żebym przestała nerwowo podrygiwać.

– To szybsze niż bieganie – przypomniała mi.

Skinęłam głową, ale podrygiwałam dalej.

W końcu samolot przejechał na pas startowy i zaczął się rozpędzać – w moim mniemaniu stanowczo zbyt ślamazarnie. Spodzie walam się poczuć ulgę, kiedy wzniesie się w powietrze ale nawet wtedy moje zniecierpliwienie nie osłabło.

Jeszcze zanim osiągnęliśmy ostateczną wysokość, moja to towarzyszka, nic nie robiąc sobie z przepisów, sięgnęła po słuchawkę telefonu pokładowego, przymocowanego do oparcia znajdujące się przed nią fotela. Stewardesa posłała jej pełne dezaprobat spojrzenie, ale coś w moim wyrazie twarzy powstrzymało ją przed zwróceniem dziewczynie uwagi.

Próbowałam się całkowicie wyłączyć, by nie poznać więcej mrożących krew w żyłach szczegółów, ale strzępki rozmowy i tak do mnie docierały.

– Nie mam pewności, Jasper, widzę najróżniejsze rzeczy – on co chwila zmienia zdanie. A to planuje zaatakować strażnika, a to polować na przypadkowych mieszkańców, a to podnieść samochód, stojąc na głównym placu – byle tylko pokazać wszystkim, że nie jest człowiekiem. Wie, że co, jak co, ale za to na pewno zostanie natychmiast ukarany.

Alice zamilkła, żeby wysłuchać Jaspera.

– Odbiło wam? – przerwała mu. Nagle zaczęła mówić bardzo cicho. Mimo że dzieliło nas kilkanaście centymetrów, ledwie ją słyszałam. Z przekory nadstawiłam uszu. – Powiedz Emmettowi, że no to leć za nimi i sprowadź ich z powrotem!…zastanów się. Jeśli zobaczy którekolwiek z nas, to jak sądzisz, jak zareaguje?…no właśnie. Bella jest naszą jedyną szansą… jeśli w ogóle jakieś mamy. Przygotuj, proszę, na to Carlisle'a, dobrze?…tak, wiem. – Zaśmiała się gorzko. – Tak, obiecuję. Coś się wymyśli. Poradzę sobie…ja też cię kocham.

Odwiesiwszy słuchawkę, wyciągnęła się w fotelu, przymykając powieki.

– Nienawidzę kłamać.

– Alice, co jest grane? – spytałam jękliwie. – Dlaczego kazałaś Jasperowi biec po Emmetta? Dlaczego nie mogą nam pomóc?

Z dwóch powodów – odparła szeptem, nie otwierając oczu – O pierwszym mu powiedziałam. Teoretycznie Emmett mógłby pochwycić Edwarda i nie puścić, dopóki go nie przekonamy, że się jednak nie zabiłaś, ale niestety, to tylko teoria. W praktyce nie jesteśmy w stanie się do niego podkraść. Tylko go sprowokujemy. Gdy nas zobaczy, wyczuje albo wyłapie nasze myśli, z miejsca wyruszy, by wcielać w życie swój szalony plan. Podniesie pierwsze auto z brzegu, rozbije nim ścianę najbliższego budynku i ani się obejrzymy, a dopadną go Volturi. Hm… Istnieje też drugi powód, ale ten musiałam przed Jasperem zataić. Widzisz, jeśli zjawilibyśmy się tam w komplecie, jak nic skończyłoby się to pojedynkiem… pojedynkiem z gospodarzami. – Alice spojrzała na mnie błagalnie. – Gdybyśmy mieli, choć marną szansę go wygrać, gdybyśmy w czwórkę mogli jakimś cudem ocalić Edwarda, może zachęciłabym ich do przyjazdu. Ale to niemożliwe, Bello, a ja nie zamierzam posłać Jaspera na pewną śmierć.

Dotarło do mnie, że dziewczyna błaga mnie o zrozumienie. Chroniła Jaspera naszym kosztem – być może także kosztem Edwarda. Nie miałam jej tego za złe. Pokiwałam głową.

Nadal nie pojmowałam, o co ta cała heca. Co ten Edward wyprawia?! To nie miało najmniejszego sensu! Owszem, do pewnego stopnia wszystko się zgadzało. Naszą rozmowę na kanapie pamiętałam jak dziś – widząc na ekranie Julię nad martwym Romeem, Edward wyznał mi, że kiedy umrę, też popełni samobójstwo, bo nie wyobraża sobie beze mnie życia. Było to dla niego coś, co nie podlegało dyskusji. Ale chyba do czasu, bo to, co mi zakomunikował trzy dni później w lesie, anulowało bezspornie wszelkie wcześniejsze przysięgi.

Czyż nie?

Mniejsza o to. Należało przekonać Edwarda, że żyję, i tyle.

– A co z podsłuchiwaniem waszych myśli? – przypomniałam sobie. – Czy Edward nie słyszy, że ze mną rozmawiasz? Czy to nie dostateczny dowód na to, że przeżyłam skok z klifu?

– Nie jest taki naiwny. – Alice westchnęła. – Wierz lub nie, ale można manipulować przy swoich myślach. Usiłowałabym go uratować, nawet gdybyś się zabiła. Powtarzałabym w duchu: „Ona żyje, ona żyje”. Edward pewnie wcale mnie nie słucha, a jednak podejrzewa mistyfikację.

вернуться

* W Stanach Zjednoczonych nie ma dowodów osobistych – przyp. tłum.

76
{"b":"103759","o":1}